sobota, 29 czerwca 2019

Cudze chwalicie, swego nie znacie.

Winnica Agat, w tle Ostrzyca

Cudze chwalicie, swego nie znacie.
Wulkany. Wygasłe. W naszym kraju. Niemożliwe. A jednak. 
Dolny Śląsk. Pogórze Kaczawskie. Kraina Wygasłych Wulkanów. 
Wulkany mi osobiście mocno kojarzą się z Islandią którą mieliśmy okazję zobaczyć. Z Etną i Wezuwiuszem koło Neapolu. A tu się okazuje że dosłownie 1,5 h od Zielonej Góry znajduje się kraina mogąca pochwalić się wieloma wulkanami. Na szczęście już dawno wygasłymi. Najczęściej ukrytymi w gęstych lasach, porośniętych, czasem zarośniętych. Ale jest wśród kilka z nich na które można wejść i ze szczytu podziwiać niesamowite panoramy. Zanim jednak zajmiemy się wulkanami i tym z czego są one zbudowane, a kamieni i skał tworzących te szczyty jest całkiem sporo, zaczniemy od pierwszej atrakcji czwartkowego dnia a mianowicie Zamku Grodziec. Zamek wchodzący w skład Zamków Piastowskich był naszą pierwszą atrakcją. Pod bramą zamku usytuowanego na wysokości prawie 400 m.n.p.m., a jakże na zboczu wygasłego wulkanu pojawiliśmy się zaraz po otwarciu. Ruch nieduży co nas cieszyło. Ucieszył nas fakt dodatkowy że poza możliwością zakupu samego biletu wstępu będziemy mogli obejść zamek w towarzystwie kustosza. 

welcome to Castle

Paulinum

Julka nabyła toczek księżniczki jak na księżną przystało. I o 11 przemiły kustosz zabrał nas na wycieczkę po historii tego miejsca, historii bardzo bogatej zresztą. Pierwsze wzmianki o zamku sięgają średniowiecza. 

część komnaty

powrót do przeszłości

Natomiast swój rozkwit zamek osiąga w późnym gotyku. Zamek otaczają niesamowite mury, w niektórych miejscach widać świetnie zachowaną fosę. Centralna część zamku to dziedziniec i rzucający się w oczy, odremontowany pałac zwany Palatium. Pobyt w takim miejscu pozwala cofnąć się w tamte, zamierzchłe czasy. Z jednej strony bardzo ciekawe, z drugiej zaś musimy pamiętać że życie na zamku do najłatwiejszych nie należało. Panorama z zamkowych murów zachwycająca. 

Ostrzyca zdobyta

Kolejnym miejscem, tym już ściśle związanym z nazwą Kraina Wygasłych Wulkanów był wulkan Ostrzyca widoczny zresztą z murów wspomnianego wcześniej zamku. Ostrzyca, szczyt mający prawie 500 m.n.p.m., zwany Śląską Fudżijamą. Stanowi on najwyższy szczyt Pogórza Kaczawskiego i faktycznie z pewnej odległości do złudzenia przypomina japońską świętą górę. Bardzo przyjazne podejście na sam szczyt dobrze oznaczonym żółtym szlakiem od strony Świerzawy. Samo podejście trwa 30-40 minut. Na szczycie czeka na nas piękny widok na góry. I duża szansa aby spotkać motyla Paź Królowej. 

panorama ze szczytu Ostrzycy

Po tej duchowej strawie udaliśmy się do Centrum Edukacyjne Sudecka Zagroda. Nauki nigdy za wiele. A że mądrego zawsze posłuchać to i z naszym udziałem trafiliśmy na przewodnika który pokazał nam świat kamieni i skał nierozerwalnie związanych z tym regionem, demonstrując agaty i inne piękności. Był pokaz „kamiennego makijażu”.

Ziemia i miejsca wulkaniczne

Okazuje się że pocierając jeden kamień o drugi możemy zyskać albo czerwony kolor lub żółty, sztuką jest tylko wiedzieć który to ma być kamień. Sporo o geologii tego terenu. Bardzo ciekawe rzeczy. Następnie jak to w zagrodzie wizyta w świetnie zachowanej kuchni i spiżarni pamiętającej jeszcze początek naszej ery. Kolejna sala to sala doświadczeń i miejsce warsztatów. Bardzo fajnie wyposażone laboratorium. Następnie duża sala i wielka makieta Pogórza Kaczawskiego. I bardzo dobrze widoczne i same wulkany, i zamki i inne atrakcje. W kolejnej sali makiety z wulkanami. I ciekawe miejsce które imituje zachowanie gejzera. Widziałem na żywo. W samym centrum islandzkiej gejzerowni. 

centrum edukacyjne Sudecka Zagroda

Ale dzieciom ta makieta przypadła do gustu. W międzyczasie nasz opiekun zademonstrował jak w ogóle powstaje wybuch wulkanu i wyjaśnił na czym polega różnica między lawą a magmą. O. A na deser platforma imitująca trzęsienie Ziemi. Zabawa i dla dzieci i dla rodziców. Szczególnie przy próbie stania na jednej nodze.

makieta Pogórza Kaczawskiego

I nastąpił koniec naszej podróży po zagrodzie a że zbliżała się godzina już późno obiadowa to udaliśmy się do pobliskiej Villi Greta na obiad. Pięknie odrestaurowane gospodarstwo, miejsce do spania, świetna restauracja i mnóstwo atrakcji i zakątków do zabawy dla dzieci. 

imitacja trzęsienia Ziemi

Na naszych talerzach wylądowały dania regionalne lub z regionem związane. Było zsiadłe mleko, młode ziemniaki i jajko sadzone, pstrąg z okolicznego stawu, pyszne gołąbki z kaszą i kaczka z kopytkami. Do tego świeża lemoniada i regionalne piwo. Na deser pyszna szarlotka z okolicznych jabłoni. Palce lizać i trzymać się za portfel. Raz się żyje. Dodam, że obsługa na 10. Cudownie spędzone południe. 

Villa Greta
Po takim obiedzie udaliśmy się do naszego miejsca noclegowego a była to tym razem „Aronia Park” w Lubiechowa. Ten pięknie wyremontowany obiekt znajduje się na uboczu i już z zewnątrz robi niesamowite wrażenie. Budynek pewnie kiedyś wchodził w skład folwarku. W środku wszystko się składało. Piękny kaflowy piec w centralnej części. Nie było nam dane dłużej zagościć w tym miejscu gdyż już sami, bez dzieci udaliśmy się do pobliskiego Sokołowca, do Agroturystyki Winiarskiej celem skosztowania tutejszego wina. I pewnie zapytacie czy warto? Oczywiście że tak. Tym bardziej że właściciel tej winnicy, Pan Marcin to swój chłop. Powitał nas radośnie i na początek zaprosił nas na obchód tejże winnicy. 

Panorama z wieży widokowej w Gozdnie

Okazuje się że to jedyna w Polsce winnica znajdująca się w zboczu wygasłego wulkanu. Uprawa jest trudna ale widać że przynosi satysfakcję. A jak smakuje wino. Miałem okazję spróbować trzech szczepów i jeden lepszy od drugiego. Było trochę historii i ciekawych opowiastek związanych z regionem. Wino oczywiście zabraliśmy do domu metodą zakupu. Aż żal było opuszczać to miejsce. Ale sądzę że niebawem wrócimy w to miejsce gdyż w tym miejscu co miesiąc odbywają się spotkania wino + …… I zawsze temu wszystkiemu towarzyszy dobra kuchnia. 
Wrócimy.
platforma na Zawadnie

Idealnie zakończenie tego intensywnego dnia. 
Piątek miał przynieść dodatkowe atrakcje. I już na sam początek chcieliśmy wejść na Okole, powulkaniczną górę ale nasze dzieci ogłosiły bunt i zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Udaliśmy się do Gozdna celem wejścia na platformę widokową usytułowaną na szczycie góry Zawadna. Ponad 400-stu metrowa góra a na niej platforma widokowa z której rozpościera się niesamowity widok. Wszystko jak na dłoni. A najlepsze w tym wszystkim jest to że praktycznie w każdym z tych miejsc byliśmy sami. 


Organy Wielisławskie

Kolejna atrakcja to „Organy Wielisławskie”. Potężne ryolitowe organy, stanowiące nie małą atrakcję z racji swego wyglądu. Poza tym krąży legenda związana z tym miejscem że gdzieś w środku góry znajduje się skarb zwany „Złotem Wrocławia” wywiezionym przed zakończeniem wojny przez Niemców. Dojazd w to miejsce jest już niemałą atrakcją. Podobne organy widziano w Islandii. Kolejne podobieństwo. 
I jakże interesujące. 
Przed nami dwie atrakcje jeszcze tego piątkowego dnia. Pierwsza z nich to kolorowe jeziorka znajdujące się niedaleko Kamiennej Góry. 

jeziorko zielone

jeziorko żółte

Kolorowe Jeziorka znajdujące się w obszarze Rudawskiego Parku Krajobrazowego, to cztery jeziorka: żółte, purpurowe, błękitne i czarne leżą na zboczu Wielkiej Kopy. Powstały na skutek zalania wyrobisk w których wydobywano kiedyś tutaj min. piryt. Tak, wiele lat temu w tych miejscach funkcjonowały kopalnie. Kolejne zjawiskowe miejsce. Kolory jezior i usytułowanie ich między skałami idealnie do siebie pasuje. 

purpurowe

błękitne
Ostatnia atrakcja związana jest już z czasami II Wojny Światowej. Kamienna Góra ma pod sobą około 11 km chodników, wybudowanych przez Niemców w których to w czasach wojny funkcjonowało laboratorium Hitlera zajmujące się projektowaniem nowoczesnych samolotów. Arado. Tak brzmi nazwa i samego projektu związanego z lotnictwem jak i aktualna nazwa tej bardzo ciekawej atrakcji. Pasjonat w mundurze żołnierza który oprowadzał nas po korytarzach tego magicznego miejsca, z wielką wiedzą historyczną przekazał mnóstwo ciekawych atrakcji z tym miejscem związanych.

projekt ARADO

Projekt samolotu Arado który tu powstał, całe szczęście nie ujrzał światła dziennego. Z opowiadań wynikało jednoznacznie że ten samolot mógł zmienić losy II wojny. Ufff.

czasy wojny

szpital

Ta militarna atrakcja była ostatnią z wielu które było nam dane w ciągu tych dwóch dni zobaczyć czy nawet dotknąć. 
Intensywnie i radośnie. Ciekawie i z historią w wielu miejscach. Strawa dla duszy i dla ciała. Wino. Wulkany. Niepowtarzalne, mało popularne miejsca. Warto to wykorzystać gdyż jestem przekonany że ta kraina, Kraina Wygasłych Wulkanów już niebawem osiągnie popularność porównywalną z Karkonoszami. Albo lepiej nie. Niech te miejsca mają w sobie coś z wielkiej magii. 

Polska

Polecam Wam te miejsca. Tak jak na początku napisałem, swego nie znacie, cudze chwalicie, nie odżegnuję się oczywiście od przykładowej Toskanii, cudownej, pięknej, niesamowitej, niemniej ten nasz zakątek Polski potrafi oczarować i zaskoczyć.
Buona Giornata jak mawiają Włosi czy dobrego dnia.

Ciao.

piątek, 21 czerwca 2019

Dolina Val d'Orcia


Cappella della Madonna di Vitaleta

Dolina Val d’Orcia.
Jedyna, niepowtarzalna, cudowna.
Buona serata.
Wracam po przerwie. Tuskany opowieści ciąg dalszy lecz niestety już finałowy. Tryptyk wyjazdowy dał się nam ostro we znaki. W czwartek postanowiliśmy zrobić prawdziwy REST.

San Quircio d'Orcia

Zaplanowano zajęcia w podgrupach. Jedni oddali się prawdziwemu leżingowi, inni postanowili wykorzystać sytuację i nadrabiali zaległości czytelnicze. Znaleźli się też chętni na zajęcia sportowe. Wśród nich byłem i ja. Rower palił się do zajęć. Zaplanowana czwartkowa trasa zapowiadała sporą liczbę podjazdów, co uwielbiam osobiście. Start łagodny a nawet bardzo gdyż na początek zjazd kilkukilometrowy do drogi głównej prowadzącej do San Quircio d’Orcia. Jednakże po kilku kilometrach skręciłem w prawo kierując się na Pienza. Lecz nie byłbym sobą gdybym nie skorzystał z okazji i nie wybrał podjazdu do Monticchello. Pamiętam go z ubiegłorocznej wycieczki samochodowej. Grzechem było nie skorzystać. Tempo całkiem, całkiem. Już po skręcie do Monticchello zauważyłem innego kolarza przed sobą. No to wiadomo jaka reakcja się wyzwala we mnie. Gonimy. Dojechałem. Minąłem. I zapomniałem że trasa ma profil wznoszący. Mniej więcej w połowie podjazdu włoski kolarz minął mnie jak autobus który nie zatrzymuje się na przystanku. Mina uśmiechnięta. I stwierdzenie. Tu moto caldo. Co oznacza - jest bardzo gorąco. A jakże. Lekcja pokory numero sedici. No to jadę. Postanowiłem że zrobię cały podjazd kończący się przed samym Montepulciano.

Herb rodowy

Dojechałem. Zachwyt nad serpentynami umiejscowionymi przy alejach z cyprysami. Zjazd bardzo szybki i kierunek Pienza. Miasteczko a jakże stoi na wzgórzu. No to musi być podjazd. I jest. Wcześniej piękne strade bianche. Podjazd na tyle stromy że próbujący wyprzedzić mnie tir jechał równo ze mną dość długi odcinek drogi. W Pienza na znanym mi z ubiegłorocznej wycieczki miejscu widokowym ponowny onanizm nad rozciągającą się przede mną fantastyczną panoramą doliny val d’Orcia. Kolejny cel to już miasteczko San Quircio d’Orcia. Długi dojazd w przepięknych okolicznościach rosnących winogron, zbóż i wyrastających gdzie nie gdzie drzew cyprysowych. I samotna kapliczka. Stojąca na wzgórzu. Tu zatrzymam się na chwilę. Większość z Was oglądająca zdjęcia z przewodników po Tuscany a szczególnie po dolinie d’Orcia zwróciła uwagę na kapliczkę stojącą w szczerym polu, na wzgórzu. Otóż ona przyciągnęła na chwilę mą uwagę. I powstał zarys wycieczki w naszym Grande Familia gronie. Jesteśmy. W San Quircio. Mała, typowa toskańska miejscowość.. Z pięknym, typowo toskańskim wnętrzem. I garstka turystów. Bene.

mocno interesujący zegar w Contignano

Przede mną kolejny, długi, dość ciężki podjazd. Dojeżdżam do Castiglione d’Orcia. Na podjeździe mijam kilku kolarzy na elektrykach. Pozdrawiamy się serdecznie i wspinamy się do samego centrum miasteczka. Podjazd 4-9% cieszy me nogi. Chwila wypłaszczenia i ponownie się wspinamy, praktycznie aż do mej miejscowości. Dopiero niecałe 2 km przed Campiglia d’Orcia teren się wypłaszcza. Jadę już na oparach. Mocny, solidny, 70-cio kilometrowy trening. Po powrocie w nagrodę czeka jacuzzi. I szklanka piwa. Nogi bolą. Bąbelki działają kojąco. Mym łupem pada druga szklanka piwa. 

serpentyny i aleje cyprysów

Jest błogo. Nie wiem jak bym skończył gdyby nie fakt że Grande Familia zgłodniała. Męska część ekipy przeniosła się na kuchenny poligon serwując wszystkim na PRANZO czyli obiad spaghetti a la carbonara. Prosta, włoska kuchnia. Powiem nieskromnie, wykon kucharzy z Polski - perfecto. Usłyszano w jadalni pomlaskiwania z zachwytu. Talerze wylizano. Arcydzieło. Do tego arcydzieło włoskich winiarzy czyli la vino rosso. I stan ducha możecie ocenić sami. 

Val d'Orcia - panorama z Pienza

Piątkowy dzień zapowiadał nie mniejsze emocje i jeszcze mnóstwo atrakcji. Rozpoczęliśmy od porannych zajęć treningowych. Ja wybrałem szosę i trasę treningową: Campiglia d’Orcia, Radicofani, Contignano i na deser podjazd do Campiglia d’Orcia z maksymalnym nachyleniem 14%. I to pod wiatr. Krem de la krem. Łydki skwierczały jak kiełbasa głogowska na letnim grillu. Agnieszka biegała. Paweł również rowerował. Dawid biegał. Nie wiem jak Krzysiu. Pozostali leniwie korzystali z chwili relaksu.

kapliczka - ujęcie drugie

Wspólną „Grande Familia” wycieczkę rozpoczęliśmy od wizyty we wspomnianej wcześniej kapliczki. Kapliczka Cappella della Madonna di Vitaleta. To jej pełna nazwa. Sama  kapliczka stoi dosłownie w środku pola i wpisana jest na listę UNESCO. I tyle o samej kapliczce. Pewnie pomyślicie, po co iść ponad 1km drogą polną dla zrobienia zdjęcia. I ja sam to pytanie zadałem sam sobie i mym znajomym. Dla właśnie takiego zachwytu. 
Widok warty jest tego poświęcenia.

Pienza - centro

Piazza a Pienza

Pienza ponownie

Strawa duchowa zaliczona czyli jedziemy do Pienza. Dla części z nas to come back, dla pozostałych to nowe miejsce. Tak jak już pisałem w którymś poście z ubiegłego roku, w nieoficjalnym rankingu naj miasteczek toskańskich Pienza to ścisła czołówka. Zaczynamy od gelateria. Kawa, lody wyśmienite. Miasteczko tętni życiem i niezmiennie oferuje niesamowitą radość bycia w nim. Wąskie uliczki, mnóstwo kwiatów. I dodatkowo oliwa i ser pecorino. Arcydzieła.
Kolejnym miasteczkiem na naszej drodze jest Monticchello. Tu podobnie pół na pół. Część już widziała, inny poznają. Tym razem nie ma święta kwiatów. I tak jest ciekawie. A chyba największa ciekawostką jest knajpa prowadzona w piwnicy kościoła serwująca i pasty ale też wino. Włoscy księża potrafią przyciągnąć wiernego? Nie było nam dane niestety sprawdzić czy również kilku niewiernych zostałoby obsłużonych gdyż trafiliśmy na siestę. 

I tu także

widok z murów Pienza

Deser duchowy trwał w najlepsze. Kolejny raz ustawiliśmy się gdzieś w polu odbijając nieco z głównej drogi aby móc uchwycić najlepsze ujęcie z podjazdu, znanego mi z roweru, znajdującego się wzdłuż alei cyprysowej. Widok znany nam z pocztówek czy innych blogów nagle przed naszymi oczyma stanął w pełnej krasie. Tutto bene.
Ostatnim akcentam naszej piątkowej wycieczki była wizyta w Bagnio Vignoni. Termy i możliwość kąpieli w gorących żródłach szczególnie wśród dzieci wywołała nie małą ekstazę. 

Bagno Vignoni

ujęcie z drugiej strony
Bagno Vignoni - rzymskie termy w dolinie Val d’Orcia. To malutkie miasteczko swą architekturą zachowaną doskonale zadziwia turystów od lat. Wąskie, typowe toskańskie uliczki prowadzą nas na plac główny w którym to nie ma typowego Piazza a sporej wielkości basen z geotermalną wodą. Turystów sporo ale o tłumach nie mam mowy. I nie dziwię się zachwytom samych Rzymian, gdyż umiejscowienie samego basenu, średniowieczne zabudowania, mnóstwo knajpek i restauracji tworzą bardzo przyjemny zakątek do duchowej kontemplacji. Choć na chwilę możemy się przenieść w czasy etrusków i poczuć magię tamtych czasów. Pobudka. Dzieci oczekują kąpieli. Terme Libere. Opierając się na informacjach z bloga #italia-by-natalia znajdujemy darmowe gorące źródła. I niestety pojawia się problem w postaci tabliczki z informacją że kąpiel jest zabroniona. I co z tym fantem zrobić. Zdjęcia mówią jedno, tabliczka drugie. Sytuacja rozwiązuje się sama gdyż woda okazuje się „tu freddo” czyli za zimna. I nie wiem dlaczego. Rozpacz wśród dzieci. Niedowierzanie i szok. I milion uszczypliwości. Że obiecaliśmy i tak dalej i tak dalej. Na szczęście na naszej posesji mamy jacuzzi. Z gorącą wodą. Poza tym same miasteczko zdecydowanie warte odwiedzin. 

Terme Libere

Wracamy, przed nami ostania noc w Tuscany.
Pożegnalna kolacja czyli po włosku „cena”. Na zdrowie czyli „saluto”. Wszyscy dziękujemy sobie za, jak sądzę, kawał bardzo udanej, toskańskiej i nie tylko - patrz Rzym, wycieczki. Mnóstwo odwiedzonych miast, jeszcze więcej zachowanych zdjęć i niesamowitych ujęć. Jeszcze więcej zachowanych wyjątkowych chwil. Tuscany czyli Toskanię będę polecał wszystkim i jestem przekonany że ta dla mnie osobiście druga wizyta w tym pięknym regionie nie będzie ostatnią.
Wszystkim uczestnikom gratuluję wytrwałości i akceptacji mych pomysłów. Było jak mówią Włosi - molto bene. 
Grazie mile. 
Pozostawiam Was ze zdjęciami. Niech i wasze dusze mają coś dla siebie. 

Ciao. 

niedziela, 2 czerwca 2019

Grande Familia

Perugia, Piazza IV Novembre

Grande Familia.
No tak.
Nie samymi widokami człowiek żyje. Włochy, Toskania to nie tylko oliwne gaje, cyprysowe aleje, piniowe drzewa, pola winogron, to również a przede wszystkim kraj calcio. Piłka nożna we Wloszech traktowana jest jak świętość. 

katedra św. Klary

I my tej świętości stawiliśmy czoła pojawiając się na meczu Serie B, odpowiednik naszej I ligi, na meczu Perugia konta Cittadella. Poszukiwania jakiegoś meczu rozpocząłem już chyba w marcu analizując terminarz rozgrywek Serie A i Serie B. Oczywiście byłoby idealnym pojawić się na meczu z udziałem naszych stranieri a mamy ich we włoskiej lidze kilkunastu, lecz ani najbliższe nam Empoli czy Fioretnina swe mecze rozgrywały akurat na wyjeździe lub w sobotę, w dniu naszego wyjazdu, ale Perugia do której i tak planowaliśmy się wybrać stanowiła idealne rozwiązanie. Zanim jednak nasza Grande Familia pojawiła się na Stadio Renato Curi, swe kroki skierowaliśmy do Assisi czyli franciszkańskiego Asyżu. I tak w środowy poranek wyruszyliśmy w kolejny, bardzo ciekawie zapowiadający się dzień. No bo tym razem łączyliśmy misterium duchowe patrz Asyż, z tradycją wielowiekową tworzącą Stare Miasto w Perugii z wydarzeniem sportowym traktowanym jako obserwacja socjologiczna i oderwaniem od duchowych wzruszeń. Zapowiedzi pogodowe były bardzo pozytywne i jak się też okazało trafiliśmy z pogodą w 10.

Bazylika św. Franciszka

Zatem skierowaliśmy nasze bolidy ku Assisi, ponownie w szyku składającym się z czterech rodzin.
Odległość między Assisi a Perugia to raptem 30 minut drogi. Ora 15 to czas rozpoczęcia partita di calcio. Na Assisi mieliśmy jakieś 2 godziny. I to w zupełności wystarczyło aby ukontentować nasze zmysły. Miasto pięknie położone, a jakże na wzgórzu. Miasto z wielką historią. Miasto piękne same w sobie. Z pięknie położonym Placem Ratuszowym. Ale najbardziej znane zabytki związane są z narodzinami św. Franciszka i św. Klary. I stąd znane chyba na całym świecie Bazylika św. Franciszka (wpisana na listę światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO), z relikwiami św. Franciszka, Bazylika św. Klary z autentycznym krzyżem z San Damiano, jako symbol wybrania św. Franciszka z Asyżu. Poza tym Bazylika Santa Maria degli Angeli, znana jako kolebka zakonu franciszkańskiego. To chyba najważniejsze obiekty w tym umbrijskim mieście. Co do technicznych aspektów patrz parkingi, jest ich w mieście kilka, płatne, nawet wielopiętrowe. 

Assisi

il centro

My skorzystaliśmy z parkingu położonego najwyżej. Kontemplacji duchowej i religijnej nie było końca. Świetnie jest to wszystko utrzymane. Czyste. Bez polskiego kościelnego przepychu. Idealnie pasujące do idei głoszonej przez franciszkanów. Schludnie, wręcz ubogo. Bez przepychu. 
Asyż wywarł na nas duże wrażenie. 

plac ratuszowy


Assisi due

Grande Familia zebrana przed wyjazdem na placu Ratuszowym z pytaniem nurtującym, iść czy nie iść na calcio.
Okazało się że na mecz wybrać chcą się wszyscy. Perfecto.

Assisi tre
Bilety. Dominika, wspominana wcześniej moja korepetytorka poleciła kupić bilety wcześniej w internecie. Pewnie bym tak uczynił gdybym był pewien ile z nas na ten mecz w końcu pójdzie. Wcześniej przeczytałem na stronie klubowej Perugia że bilety można kupić do końca pierwszej połowy kasach przy stadionie. Tam też się pojawiliśmy wszyscy ale nie wszyscy jednak weszliśmy. Otóż ma dorosła już córka nie zabrała ze sobą żadnego ID. A to podstawa do wydrukowania biletu.

stadio 

0:0

Na mecz ostatecznie nie weszła jeszcze wife Pawła i razem z moją Julką udały się na spacer. A my, z piętnastominutowym opóźnieniem udaliśmy się z biletami do bramek stadionowych i zostaliśmy powitani przez obsługę z wielką radością. Tam padły z ust ich słowa: Grande Familia. Skąd jesteście? Polska. I słyszymy: Piotr Zieliński. Arek Milik. Grażyna jako grazie. Norde Curva czyli trybuna z kibicami Perugia była i naszym miejscem na oglądanie calcio.

stranieri

Szalikowcy a jakże. Mnóstwo flag. Ale też rodziny z dziećmi. Krótka wymiana zdań z kibicami obok, w jakich koszulkach grają „nasi”, jaki wynik i obserwacja zachowań i na samym meczu jak i na trybunach. Ciepło, słońce. Idealne warunki do oglądania. I ten język. On jest stworzony do tego typu wydarzeń. Szczególnie jak miejscowym nie idzie. Słuchało się trybun z wielką radością. Szkoda tylko że mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Zabrakło choć jednej bramki aby zostać zadowolonym w pełni. Lecz wniosek po wyjściu nasunął się nam wszystkim myślę jeden. To nie był stracony czas. Super odmiana. Jeszcze kilka zdjęć przed stadionem i na deser wizyta w centrum Perugia i jedna z ciekawszych atrakcji czyli przejazd metrem miejskim. MiniMetro. Metro zbudowane nad powierzchnią. 7 stacji i jedna linia. 

il centro a Perugia

budynek ratusza

Jedna linia która łączy dolną część miasta z tą, najwyżej położoną, zabytkową częścią miasta. Szczęście nas nie opuszczało gdyż zaraz po wyjściu ze stadionu zastanawiałem się jak znaleźć stację metra. A tu jak na wyciągnięcie ręki. Mym oczom ukazał się wagonik kolejki. Znaleźliśmy kasy. Kupiliśmy bilety i w drogę. Trochę jak w wagoniku kolejki górskiej wspinaliśmy się do góry. Ostatnia stacja i wchodzimy do zabytkowej części miasta. A Perugia to miasto uniwersyteckie. I miasto bogate w historię.

Perugia due

Główna część miasta to Palazzo dei Priori czy Piazza IV Novembre. Perugia to miasto konklawe i czekolady. Produkuje się tu czekoladę o nazwie Perugina. Jedną z jej postaci są tabliczki w formie całusa czyli Bacci. W październiku odbywa się coroczny festiwal czekolady. Inna wielka atrakcja to festiwal jazzowy zwany Umbria Jazz. Inne ciekawostki związane już są z zabytkami a najważniejsze z nich to Katedra św. Wawrzyńca, kościół św. Piotra czy kościół templariuszy. 

Ratusz w środku

Arco Etrusco czyli najstarsza i największa brama miejska. Marudy oczekują jedzenia. Czas przerwać zabytkowe kontemplacje i choć delikatnie się posilić. Tym razem numerem jeden są belgijskie frytki. W naszych rekach lądują te w rozmiarze XL i oczywiście pizza. Wszystko smakuje wybornie. No to czas na powrót. MiniMetro zwozi nas na dół. Wsiadamy do naszych samochodów i obieramy kierunek na D’Orcia. Trzy wyjazdowe dni mocno dają się już wszystkim we znaki. Prawdziwy włoski tryptyk zamykamy pyszną kolacją i toskańskim winem. 

Perugia tre

Perugia cinque

Kolejny dzień jest dniem restu. Basen, jacuzzi, rower, spacery, bieganie, spanie. Wszystko dozwolone. 

fryts

Volterra rozpoczęła zachwyt, Rzym i wizyta w Wiecznym Mieście podtrzymała obrany wysoki pułap zadowolenia a Perugia i Assisi zamknęły ten włoski trip. Nie, to jeszcze nie koniec. Przed nami dwa dni na toskańskiej ziemi. Narazie saluto amici. Zostawiam Was ze zdjęciami. I namawiam do odwiedzenia któregoś z tych trzech regionów. Toskania, Umbria, Lacjum. Jeżeli jeszcze tego nie zrobiliście. 

Ciao.