niedziela, 25 listopada 2018

Tatry spod 11


Rusinowa Polana

Wrzesień 2018.Tatry. Murowaniec. 
Gdy w majowy weekend wraz z mym szanownym kolegą Misiem i naszymi kochanymi synami penetrowaliśmy dolinę Roztoki, dolinę 5 stawów i okolice Morskiego Oka wymyśliliśmy sobie że wrześniowy wyjazd z cyklu „zakończenie sezonu” rozpoczniemy, o ile warunki pogodowe na to pozwolą od noclegu na Rusionwej Polanie którą w tenże majowy weekend również zaliczyliśmy. Wówczas to była wizyta bardziej związana z obserwacją ewentualnych niedogodności które mogą nas czekać nocą. Logistyka, miejsca do spania, zagrożenia. I czas przejścia. Zagrożenia oczywiście związane z rykowiskiem jeleni które mam miejsce w czasie wrześniowych nocy no i misie. Te prawdziwe. 
Penetracja wypadła obiecująco. I decyzją jednogłośnie zatwierdziliśmy że w przypadku dobrej pogody nocujemy na Rusinowej Polanie. Gdyby pogoda splatała nam psikusa wybieramy nocleg w Dolinie Jaworzynki (żółty szlak) w miejscu gdzie znajdują się domki pasterskie. Główne noclegi zaplanowano w Murowańcu. Pokój 12-sto osobowy bukowałem już w lutym czy marcu. Jak się okazało wylądowaliśmy w pokoju nr 11. Ale o nim trochę później.

Tatrzańskie pejzaże
Skład. Grupa powiększyła się o Jankesa. Paweł, mieszkaniec Sulechowa, były kolarz MTB. Wyjechał na wyspy w poszukiwaniu funtów. I tam został. Tatry poznał dzięki nam. 
A także dwóch młodych początkujących wędrowców. Majkel i Cziken. Prywatnie to koledzy naszego Ricco. Crossfiterzy. Młodzi. Ambitni. Szukający nowych wyzwań. 
Skład uzupełniali: Ninja, Marud, Jaca Kozioł, Maciek Lemond - powrót po latach, Jaszczomb, Malik, Miś, Fedur, no i autor. O jednego za dużo na pokój 12-sto osobowy. Ale od czego karimata. 
Zatem w czwartkowe popołudnie, późne popołudnie wyjechaliśmy z Zielonej Góry obierając kierunek Palenica Białczańska. Tam pierwotnie mieliśmy zostawić samochody. Jaca Kozioł dojechać miał z Warszawy. Sama podróż przebiegła w miarę bez większych problemów. W międzyczasie obserwując prognozy pogody postanowiliśmy że auta zostawimy na parkingu przy drodze w kierunku na Palenicę. Wierch Poroniec. Tu zaczyna się zielony szlak. I tak też zrobiliśmy. Jak już się wszyscy zjechali, przebrali, przepakowali mieliśmy już 1:44. Wyruszyliśmy zwartą grupą w kierunku na Rusinową Polanę. Z racji tego że to krótki odcinek, to o 2:50 już mieliśmy rozłożone legowisko. Miś zadbał o dwie wielkie płachty którymi moglibyśmy zakryć dwa wielkie tiry. Jedna płachta robiła za ceratę. Druga posłużyła do nakrycia naszych dóbr materialnych oraz ochrony przed wilgocią. I weź tu zaśnij jak nad głową mamy amfiteatr gwiazd. Nie ma takiego drugiego hotelu na świecie. Żaden nawet 100 gwiazdkowy hotel tego nie zagwarantuje. Pełno gwiazd. Natura. 

Poranek na Rusinowej Polanie

Odgłosy rykowiska. I my leżący w swych śpiworach. Rusinową Polanę wybraliśmy nie bez przyczyny. Z niej to przy dobrej pogodzie rozciąga się najwspanialszy widok na słowackie Wysokie Tatry. Widok który zawsze ścina z nóg. 
O 5:50 otworzyłem swe ślipia i to co zobaczyłem przed sobą zwaliło z nóg. Dobrze że leżałem. Wschodzące słońce nad Tatrami. Żółta poświata nad szczytami. Top of the top.
Prawie wszyscy jak jeden mąż postanowili zająć się fotografią. I w ogóle mnie to nie dziwiło. 
Usatysfakcjonowany postanowiłem jeszcze chwilę się zdrzemnąć. I jakoś tak godzinka zleciała. O 7.30 nastąpiła ostateczna pobudka. Śniadanie. Łyk gorącej herbaty i w drogę. Przed nami parszywe podejście pod Gęsią Szyję i dalej kierunek Murowaniec. W granicach 8.30 wyruszyliśmy. Początkowo szlak wiedzie po schodach drewnianych, upierdliwych, i dopiero kiedy schowamy się w lesie podłoże nieco się zmienia. Dalej czekała na nas Gęsia Szyja i fantastyczne widoki z niej widniejące. Później ponownie las. Od początku pojawił się podział na podgrupy o różnym potencjale kondycyjnym. W międzyczasie minęliśmy rozdroże z żółtymi szlakami. Nasz cel znajduje się na Hali Gąsienicowej. I po chwilowym postoju tam ruszyliśmy. Gdzieś musiałem przeoczyć szlak bezpośrednio na Murowaniec gdyż ku memu zaskoczeniu znaleźliśmy się na skraju Doliny Pańszczycy. A stąd do Murowańca jeszcze spory kawałek. A plecaki ciężkie. W mym przykładowo lina i cały szpej bo plan na niedzielę jest taki aby powspinać się z Jankiem Muskatem na Słowacji. Legenda. Byłem z nim na Gerlachu.

widok z Gęsiej Szyi

Zatem w plecakach jest sporo także jedzenia bo Murowaniec mocno przyciął z cenami. I idziemy tak sobie całkiem fajnym tempem. Grupa podzielona na dwie części. I jeszcze zapowiadają deszcze na popołudnie. 

Kościelec
I docieramy do schroniska. Wszyscy cali i zdrowi. Niebo się chmurzy. I co począć. Pokój gotowy dopiero po 14. A po 14 deszcz. Zatem plecaki składamy w jadalni i w liczbie 2 czyli ja i Malik, niezawodny postanawiamy kolejny raz zdobyć Kościelec. I bardzo szybkie tempo podejścia. I mżawka. I się chmurzy. I gdzieś w oddali słychać grzmoty. Burza idzie. A burza w górach niebezpieczna. Na szczęście sam Kościelec i jego podejście wolne jest od metalowych zabezpieczeń.

Kozia Przełęcz od strony Hali Gąsienicowej

Kozia Przełęcz raz jeszcze 
I docieramy na Karb i grzmoty się nasilają. Namawiam Malika a on przy stawie postanawia zawrócić. Idę sam. Prawie biegnę. A ślisko jest. I gonię na szczyt. Po drodze mijam turystę schodzącego już na dół który informuje mnie że na górze są jego dwaj koledzy. I faktycznie złapałem ich. Schodzą bardzo powoli. Jest cholernie niebezpiecznie. I ślisko. I grzmi dookoła. Ostatnia płyta i jestem na szczycie. Nic nie widać. Taka karma. Zbiegam mocno uważając, doganiam schodzących. Ich tempo nie uchroni przed burzą w górach. Zbieg mocno śliski i niebezpieczny. Raz się nawet przewróciłem. I kolano obdarte. I krew się leje. Dobra, nie ma co beczeć. W tempie błyskawicy uciekam do schroniska. W międzyczasie moi koledzy meldują się już w pokoju nr 11. Na samej górze. Prycza przydzielona. Śpię na górze. Nad Jankesem. Potrzebowałem tego przewentylowania. Buty lekko zmokły. Na szczęście działają grzejniki. 

Malik i Jaca Kozioł na szlaku

lonże asekuracyjne

Wieczór upływa nam na dyskusjach, złośliwościach i innych schroniskowych aktywnościach. Piwo można wypić. Coś zjeść. No i oglądać nieustannie prognozę pogody na jutro. A ona jak już się zmienia to na gorszą. Od przelotnych opadów do ciągłego deszczu. Nic to trzeba poczekać na poranek. 
Sobota budzi nas deszczem, który z każdą minutą się nasila. 

Tatry
No to skoro mam już linę to postanawiamy przypomnieć sobie jakie są podstawowe węzły i w jaki sposób asekurujemy się przykładowo w warunkach zimowych na tzw. lotnej. I okazuje się że popełniałem błąd wiążąc się w ubiegłym roku zimą z jedną z dziewczyn. Błąd który w razie w mógłby spowodować mało komfortową sytuację w postaci lekkiego dyskomfortu. I u mnie i u osoby ze mną związaną. Lekka konsternacja nastąpiła. Nie ukrywam. I trochę wstyd. Jeden z najbardziej doświadczonych w tym gronie i taka wpadka. A przed nami wówczas był wyjazd na Glocknera. Do poprawki. Szczwane lisy wykorzystały tą moją wpadkę i nadały mi ksywę „supeł”. Jak najbardziej słusznie. 

spojrzenie na stawy 
A potem wyszliśmy już w góry. Około 13 otworzyło się okno pogodowe. Tylko co zrobić w tak krótkim czasie.  Wybór w większości padł na wejście od Koziej Przełęczy szlakiem żółtym, zejście do Doliny 5 stawów, w prawo na Zawrat i zejście po łańcuchach bezpośrednio przez Staw Gąsienicowy do Murowańca. Pozostała część ekipy w składzie Cziken, Majkel, Ricco, Miś oraz Jaszczomb i Maciek wyruszyli w kierunku Kościelca. 

podejście pod Kozią Przełęcz
Ja wraz z Malikiem, Ninja, Fedurem i Marudem uderzyliśmy na atak szczytowy. Kozia Przełęcz. Po drodze spotkaliśmy dwie prześliczne turystki które towarzyszyły nam w dalszej drodze. Ja żółtym szlakiem na przełęcz wybrałem się pierwszy raz. I samo podejście dało nam nieźle w skórę. Na samej przełęczy którą znamy z przejść Orlej Perci klimat jak zawsze księżycowy. Przefajne ekspozycje. Sporo łańcuchów. I trzy siostry tarasujące szlak. Szczególnie jedna z nich namówiona przez siostry postanowiła zmierzyć się z tymi trudnościami i nie obyło się bez ataków paniki. Pomogliśmy oczywiście paniom w pokonywaniu trudności, które na samej przełęczy dopiero się zaczynają. Samo zejście w kierunku 5 stawów nie należy do najłatwiejszych. To co mogliśmy, zrobiliśmy. I dalej w doskonałych humorach schodziliśmy i podziwialiśmy to co obok nas. Stawy, szczyty, kamienie. Człowiek jest tu raz kolejny a zachwyt nad tym miejscem nie mija. Tym bardziej że przełęcz Kozia od strony 5 stawów jest w permanentnym zacienieniu. I wówczas otoczenie jest mroczne. Ale im bliżej stawów tym więcej światła i widoki powalają z nóg. Żwawe tempo, po drodze sporo kozic przed samym Zawratem. Na samej przełęczy robimy dłuższą przerwę na herbatę. Jakąś kanapkę i kontemplację. I rozmowy o zamkniętym odcinku Zawrat-Świnica. Zejście to kwintesencja tatrzańskich prawdziwych szlaków łańcuchowych. Jest ich cała masa. I niestety ponownie szlak się korkuje. Nie mam nic przeciwko aby każdy z nas korzystał z dostępnych szlaków ale czasami się zastanawiam czy wybierając dany kierunek robimy to zastanawiając się wcześniej jakie trudności możemy napotkać.

widok z Zawratu, podejście od 5-tki
Wykonaliśmy kilka mijanek które usprawniły tempo naszego zejścia. Pogoda im później tym bardziej stawała się ładniejsza co zapowiadało niedzielną lufę. Powrót do schroniska i można było oddać się uciechom sobotniej schroniskowej nocy. A zabaw i humoru było co nie miara. I tak do 2 czy 3 w nocy. Obraził się na nas Pan Ochroniarz. Było umiarkowanie głośno. Na tyle jednak że jak pokazał następny dzień, o mało co nie zaliczyliśmy wylotu ze schroniska. 
Ale po kolei. W sobotnie popołudnie okazało się że plan przedstawiony przez Janka na wspólne wspinanie na Słowacji poza mną nikt nie reflektował. I trzeba było wykonać niemiły telefon odwołując wypad. A tam jeszcze Olga dojechała (Olga, zdobywczyni Gerlacha, razem ze mną). Bardzo nie lubię takich sytuacji. I nie dziwię się lekkiemu wkur…. Janka. Janek, wybacz. 

Orla Perć
Wracając do niedzieli. Plan zatem zakładał Orlą Perć. Prawie wszyscy chętni. Dobra pogoda. Delikatny kac. Nic tylko wyruszyć. Przejście zakładało dojście do Zawratu. I start aż do Krzyżne. Cała klasyczna Orla Perć. Rękawice podjęli również Cziken i Majkel. Pierwsza wizyta w Tatrach i wczoraj Kościelec. Dziś wisienka na torcie. Szlak piękny, podobno najtrudniejszy w samych polskich Tatrach. Kwestia trudności to sprawa indywidualna. Jest na nim co robić. 
Wyruszyliśmy. Podejście z łańcuchami. I jest Zawrat. Herbatka. Ubieramy uprząż. Lonże do asekuracji. Kaski. I w okolicach 10 startujemy. Na szlaku sporo turystów. Początkowe ekspozycje pokonujemy bardzo powoli dbając aby nikomu nic się nie stało. Orla daje nam mnóstwo radości. Pierwsze korki poważniejsze mamy na wysokości drabinki sławetnej. Jedna z turystek blokuje zejście. Takie życie. Dobrze że humor dopisuje i łapiemy promienie słoneczne. Tempo lekko zwalnia. Może to i dobrze. Ostatnim razem biegliśmy po Orlej. I niewiele z niej pamiętałem. Kozi Wierch coraz bliżej. Ostatnie ekspozycje i jesteśmy na jego szczycie. Sporo ludzi. Naprawdę totalny wysyp. Siadamy. Herbata ponownie. Konserwa z cebulą. Nic nie smakuje lepiej na takim poziomie i w żadnym innym miejscu na świecie taka konserwa nie byłaby takim rarytasem. 

Zachwyt
Ruszamy dalej. Tłum niemiłosierny. Bardzo dużo osób podchodzących od 5 stawów. Póżniej nasz szlak w kierunku na Krzyżne odbija i ruch jakby mniejszy. Kolejne znakomite ekspozycje. Czerwony szlak przypomnę tędy wiedzie. Przed nami Żleb Kulczyńskiego. Zachowujemy ostrożność gdyż schodzimy w dół stromym zejściem a że nie ma nim łańcuchów i jest dość „krucho” to należy uważać szczególnie. 

widoki z Orlej zawsze zapierają dech w piersiach

Na Orlej Perci

woooow
To też jedno z miejsc z którego możemy uciec ze szlaku w kierunku Hali Gąsienicowej.  Dalej kominek zabezpieczony klamrami i łańcuchami. W tym miejscu Pomiędzy Pośrednim a Skrajnym Granatem przystajemy na chwilę i napotykamy żeńską trzyosobową grupę kozic z Wyszkowa. I jak już się pewnie domyślacie szlak do Krzyżnego pokonujemy już razem. Jest wesoło. Kinga. Oktawia i Asia nadają ton naszej wycieczce. Sporo rozmów i anegdot. Czas nam razem mija fantastycznie. Na koniec na przełęczy Krzyżne jeszcze zdjęcie z gatunku goły męski tyłek i rozstajemy się z naszymi koleżankami. One schodzą do 5 i dalej na parking w Palenicy Białczańskiej. A my powoli schodzimy doliną Pańszczycy. Tu dopiero jest klimat jak na Księżycu. Orla Perć od drugiej, bardziej mrocznej strony. Tak sobie schodząc, dyskutując kolega Ninja odbiera telefon od swojego „byłego kuzyna” Maćka z dwiema informacjami. Jedna jest dobra a druga zła. Ta dobra to fakt że Jaszomb i Maciek właśnie wyszli ze schroniska i doszli pod Karb chyba i wrócili a jak już wrócili do schroniska to otrzymali informację od Pani Joli, kierowniczki schroniska że ekipa z pokoju nr 11 ma wypier…….
To ta zła wiadomość.

autor w akcji
No i zagwozdka. Już wiemy że to nie ściema. I co robimy. Po burzliwej dyskusji obieramy strategię że ja wraz Jaca Kozłem udamy się do Pani kierownik celem udobruchania. Wariant B zakładał wyjście ze schroniska w pełnym rynsztunku i zejście do Zakopanego. Ale komu by się chciało ruszać w dół, tym bardziej że w nogach mamy sporo kilometrów i to na dodatek po Orlej Perci. Jak się okazało Pani Jola okazała dobre serce i po reprymendzie słownej i małym opieprzu pozwoliła pozostać w schronisku pod warunkiem że przeprosimy Pana Ochroniarza. Dodam że wysokimi zdolnościami negocjacyjnymi wykazał się Jaca który prawie ze łzami w oczach wymusił na Pani Joli pozytywną decyzję. Zuch i chwała. 
Tatry spod 11. Taką dostaliśmy ksywę.

Tatry spod 11
Przeprosiny przez Pana Ochroniarza także zostały przyjęte. Uffff. W geście triumfu z „klasowych” pieniędzy postanowiliśmy postawić po kolejce piwa dla nas wszystkich i musielibyście zobaczyć minę Pani Jola która kilkanaście minut później usłyszała z ust mych: poproszę 13 piw. Widmo powtórki przemknęło pewnie gdzieś w myślach. Zapewniłem Panie że jeżeli cokolwiek się wydarzy biorę wszystko na swoją klatę. Przeszło. To był kolejny bardzo udany dzień. Pełen pozytywnych wrażeń i emocji. Zachowanie jednego z naszych kolegów a mowa tu o Marudzie niestety pozostawia pewien niesmak. Od początku wyjazdu kolega ścigał się sam ze sobą, zawsze daleko z przodu, z nikim się nie asymilował. A w tym roku naprawdę dostał dużo luzu i nikt się nad nim nie pastwił. Jednego wieczoru kolega Fedur dał popis swym rozważaniom na temat każdego z nas ale było to uczynione z klasą i gustem i nikt nie czuł się obrażony. Stąd nie wiem dlaczego kolega Marud tak się zachował. Znamy się tak długo że gdyby miał jakieś problemy może z nami na ten temat pogadać. Na każdy. A tak. Nicoś. 

gołe tyłki na Krzyżne
Niedzielny wieczór upłynął jak zawsze wesoło w naszym towarzystwie. Poniedziałek zazwyczaj to dzień niestety wyjazdowy ale tym razem nie musieliśmy się mocno spieszyć gdyż nasi „rocwollowcy” nie musieli się spieszyć na żadną zmianę. Zespół się jednak nieco podzielił.  Jaca Kozioł postanowił szybko zejść na parking i zabrał ze sobą Jaszczomba, Maćka i Marudę. Ninja wraz z Fedurem postanowili zdobyć Kościelec. Ja wraz z Misiem, Ricco, Majkelem, Czikenem oraz Jankesem wymyśliliśmy trasę prowadzącą na Kasprowy Wierch ale zahaczając o Przełęcz Lilowe. Na Kasprowym mieliśmy wybrać opcję albo zjeżdżamy kolejką albo do Kuźnic schodzimy z buta. No i w poniedziałkowy poranek wymienione wcześniej grupy wyruszyły każda w swym kierunku. Zbiórka w Kuźnicach. Pozostała jeszcze kwestia logistyczna związana z naszymi samochodami które stały zaparkowane na parkingu na drodze do Palenicy Białczańskiej.

Malik fotografuje
Pogoda wyśmienita. Nie pozostawało nic innego jak wyruszyć. I tak w podgrupach ruszyliśmy. Każdy w swym tempie. Nie pamiętam abym podchodził kiedykolwiek poza zimą pod Lilowe. NIby takie zwyczajne jakich w Tatrach pełno a jednak w takich okolicznościach przyrody mocno satysfakcjonujące. Podziwianie tej części nie ma końca. Spora grupa turystów im bliżej podchodziliśmy do Kasprowego. A to za sprawą sławetnej kolejki. 

"obce zdjęcie"
Co oni widzą w przyjemności wjazdu na Kasprowy. Nie mam pojęcia. A ile trzeba się wystać. Aby w końcu wsiąść. Nie mówiąc o kosztach wjazdu. Ale co ja tu się rozwodzę. Możecie mnie ukarać. Namówiony przez Misia wsiadłem do wagonika za 50 zł i zjechałem na dół. Wstyd. 

wyszkowskie kozice
W kuźnicach w barze mlecznym zamówiliśmy coś do przegryzienia i oczekując na wszystkie grupy zajęliśmy się transportem aut. Szybki przepak i mogliśmy udać się drogę powrotną. Kolejny obfitujący w niespodzianki wyjazd „zakończenie sezonu anno domini 2018” właśnie się kończył. Jest po tym wyjeździe kilka wniosków i myślę że czas na zmiany. Co prawda kosmetyczne ale z pewnością zmienimy miejsce na słowacką cześć. A w jakim składzie tam pojedziemy to też sprawa otwarta. 

Ja w swym imieniu pragnę podziękować Wam wszystkim moi koledzy za to że mogę być częścią czegoś niebywałego jakim bez wątpienia jest ten nasz twór. I jeżeli ktoś czuje się urażony mym zachowaniem to mówię - sorry, ale chyba takiej sytuacji nie było. 


Pochwały dla nowych: Jankes, były obawy jak się odnajdziesz w nieznanej sobie grupie, młodzi Cziken i Majkel, pod opieką starszego rangą Ricco również mocno na plus. Reszta łachudry - kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty i nowe znajomości. Nowe doświadczenia. 

sobota, 17 listopada 2018

Atak szczytowy. Imja Tse. Himalaje. Nepal. 2018r.

Imja Tse. W oddali Ama Dablam

Atak szczytowy.
Za nami, za mną pierwszy w życiu prawdziwy atak szczytowy. Imja Tse która wzbija się nad powierzchnię Ziemi na jakieś 6189 mnpm., pozwoliła nam, wpuściła nas do siebie i o 5:55 czasu nepalskiego mogłem postawić swe stopy na szczycie tej naprawdę pięknej góry. 

widok ze szczytu, małe czarne punkty to ludzie na dole

kolejny "wielki" widok ze szczytu

Zanim opiszę dokładnie sam przebieg ataku chcę tylko zaznaczyć że to co przeczytacie zostało spisane, zapisane w mych felietonach z podróży które od początku jej samego po dzień dzisiejszy miało, ma miejsce. Cofniemy się zatem o kilkanaście dni wstecz i przeniesiemy się do tych magicznych momentów w te fascynujące miejsce jakim bez wątpienia są Himalaje.
BC Imja Tse, ten pierwszy namiot po prawej mój

nasza obozowa kuchnia

autor
 Zatem o 1.10 czasu nepalskiego, w niedzielę wyszliśmy z BC (base camp). Prowadził head climbing guide. Następnie „Ręka”, ja i „Kozioł”. Fursang zamykał stawkę. Czołówki nawet nie włączyłem. Niebo pełne gwiazd. Mijamy BC 2 i podchodzimy pod ścianę. Zaczynamy mozolne, długie, prowadzące zakosami podejście po rumowisku skalnym. Nad nami widać czołówki innych zespołów które wyszły szybciej od nas. Wyprzedzam „Rekę” i razem z headem podchodzimy nabierając wysokość. Tempo niezłe, nie za szybkie ale na tyle dobre że zaczynamy doganiać tych co byli przed nami. Skała z każdym metrem staje się stromsza i trudniejsza. Niekiedy kije muszę odłożyć aby móc dobrze się chwycić ręką wystających odłamków skalnych. Namiastka wspinaczki. Dwa punkty podporu i przynajmniej jeden dobry chwyt ręką. Wraz ze wzrostem wysokości narasta zmęczenie. Wzrost wysokości odczuwalny u moich kompanów. Przerwy robimy coraz częstsze ale pomimo tego tempo jest nadal bardzo dobre bo następne zespoły są mijane przez nas. Od head guida słyszę kilkukrotnie że jestem strong. Jakieś 50 m przed crampon pointem, miejsce w którym kończy się skała, zaczyna się lodowiec zatem czas na założenie raków. Head prosi mnie abym poszedł granią w kierunku crampon pointu, ostrożnie. Tam mam nałożyć raki, ewentualnie napić się herbaty. Czekać cierpliwie z czekanem w ręku. Zatem jestem. 

Imja glacier

widok z BC
W tym samym miejscu są dwa zespoły. W jednym z nich młoda Niemka nie może się rozgrzać. Cała się trzęsie. Nakładam raki, puchówkę i czekam na pozostałych. Tu czuć już temperaturę. Delikatny zimny wiatr. Nie bez trudu koledzy przy pomocy sherpów zakładają raki. Jaki to dla nich musi być wysiłek tym bardziej że od kilku dni są przeziębieni. Wiążemy się liną i wchodzimy w lodowiec. To wysokość jakieś 5600-5700 mnpm. Mozolnie, powoli z przystankami (koledzy ciężko oddychają) pokonujemy lodowiec. Mijamy szczeliny wielkie i szerokie jak wieżowiec. Podchodzimy do sekcji 3 drabinek związanych ze sobą, które z wykorzystaniem jumara (małpka, przyrząd zaciskowy), pokonujemy bardzo sprawnie. Z tego co widać w momencie gdy stajemy na plateau przed nami zaczyna podejście tylko jedna czołówka. Wyprzedziliśmy wszystkie zespoły. I rozpoczynają się poręczówki. W sumie 5 odcinków do samego szczytu. Poszedłem za Fursangiem. 

kolacja przed atakiem szczytowym

Jaca 'Kozioł" i Ręka w natarciu na lunch, messa BC

Pierwsze wpięcie, save + jumar. W lewej ręce jumar a w prawej czekan. I idziemy do góry, pniemy się wyżej. Tempo wydaje się mi bardzo dobre. Szybko osiągamy wysokość. Przepięcie i dalej w górę. Między trzecią i czwartą sekcją Fursang pyta mnie czy wszystko ok? Serce wali bardzo mocno. To już ponad 6000 mnpm. Chwila wytchnienia. Spoglądam w dół. Koledzy walczą równie dzielnie. Z tej perspektywy wszyscy pode mną wydają się strasznie mali. Oddech miarowy i dalej do góry jak dobrze naoliwiona maszyna. Spoglądam w górę i mam wrażenie że pomimo pokonywania wysokości, końca nie widać. Nieustanna praca, jumar, czekan, dobrze wbite raki. Ciężka mozolna praca. 

lodowiec o poranku

 w tle Ama Dablam

kolejno: Jaca, Ręka i Fursang

Mam takie wrażenie że Fursang jest lekko zszokowany moim tempem. Nic mnie nie uciska. Ostatnie przepięcie i wychodzimy w ostatni moment przed szczytem. Grań przedszczytowa. Ostatnie metry pokonuję chyba biegnąc. Chyba nie dociera do mnie to co zrobiłem. Cała siła i tempo wykorzystałem w podejście. Uczucie zmęczenia. Duże. Ale satysfakcja nieprawdopodobna. Przed nami wszedł młody Niemiec na szczyt. Robimy save i napawamy się radością. Uścisk radości z Fursangiem. Gratulujemy sobie wspólnie razem z młodym niemieckim wspinaczem. Po kilku minutach na szczyt wchodzi Jaca, kilka chwil po nim Ręka. Trud, wysiłek ciężki, ale radość niczym nie zmącona. Jesteśmy. Każdy z nas przekroczył barierę 6 tys. metrów. Robimy zdjęcia. Head wyjaśnia nam co widzimy ze szczytu. Wschodzi słońce. Szczyty nabierają żółtego koloru. Pojawia się oczywiście Ama Dablam, Cho Oju, Lhotse zaraz obok nas, Nuptse, Makalu. Chyba nie końca dociera do nas to co się wydarzyło. Skupienie musi powrócić gdyż przed nami droga powrotna. Zapada decyzja że czas schodzić. Schodzimy. Zakładamy przyrządy zjazdowe, ja korzystam z tzw. „kubka”, koledzy z „ósemki”. Zjazdy wykonujemy bardzo sprawnie. Jaca pierwszy, Ręka obok, ja korzystam z poręczówki na której zjeżdża Ręka. 

na sekcji drabinek Ręka

przygotowanie do zejścia przez szczeliny

Słońce przygrzewa. Mega uczucie satysfakcji. Czuję zmęczenie. Wykonałem i wykonaliśmy zarazem kawał nieprawdopodobnej, ciężkiej pracy. To zmęczenie prawdziwe dopiero nadejdzie. Na czole lodowca wiążemy się liną. Schodzimy w promieniach wschodzącego słońca napawając się widokami. Podziwiamy wielkie szczeliny, seraki wielkości nieprawdopodobnych. Wchodzimy na crampon point. Ściągamy raki, puchówki, jest czas na herbatę. Tempo którym się poruszaliśmy jest bardzo wysokie. Mamy około 7.30 czasu nepalskiego. Słońce świetnie oświetla cały lodowiec. Na dole wielki Imja Glacier. Schodzimy kamienistym odcinkiem w dół. Idę zaraz za headem. Tempo nie spada. Jest coraz wyższe. 

w tle Imja Tse, lodowiec i jak mały jest człowiek

kolejne zdjęcie niesamowitego lodowca

Mam wrażenie że head mnie chyba testuje. W pewnym momencie raz kolejny z jego ust słyszę że jestem strong i pada pytanie czy coś biegam? Jakiś sport uprawiam. Opowiedziałem mu o swojej historii, więc przyznał że nie dziwi się żem strong. Za dużego tego strong rzeknie Ręka. Ale tak faktycznie było. Koledzy schodzą bardzo powoli. Zmęczenie się nasila i w pewnym momencie head stwierdza abym poszedł sam do BC a on zostanie z Jackiem Kozłem, natomiast Fursang towarzyszy Ręce. Na zejściu szybko doganiam młodego Niemca który gdzieś na jednym z odcinków nas wyprzedził. Pytam jak się czuje a schodząc zauważyłem że dopadła go chyba energetyczna niemoc. Pada odpowiedź że jest bardzo głodny. Tu nadmienię że wyjście na szczyt poprzedzone było delikatnym śniadaniem, kawa, owsianka, muesli oraz suchy prowiant w postaci kawałka żółtego sera, batona mars, puszki owocowego napoju który zamarzł mi na szczycie, paczki ciastek i chleba tybetańskiego. Bardzo miło. 

poniedziałkowy poranek w bazie pośredniej, od prawej: Ręka, Head, Kunga, Jaca i autor

I wracając do rzekomego Niemca. Głodnego bardzo. On na szczycie pożyczył mi na chwilę swe łapawice, ja zrewanżowałem mu się paczką ciastek. Bardzo dziękował. Widać było że odżył na samą myśl. Ja zadowolony uciekłem dalej. Na wypłaszczeniu poczułem dopiero duży ból w lewej stopie w okolicach dużego palca. W ciemno wziąłem że jest to utrata paznokcia. Do BC wszedłem pierwszy. Niesamowita satysfakcja. Uczucie trudne do opisania. Chyba w narożnikach oczu pojawiły się łzy szczęścia. Obsługa wybiega mi na przeciw z pytaniem czy chcę coś pić? Zamówiłem herbatę i postanowiłem szybko się przebrać. Wysuszyć śpiwór po zimnej, mroźnej nocy. Przepakować rzeczy. Po tym wszystkim mogłem delektować się w promieniach słońca zwycięstwem. Podeszli do mnie Hiszpanie którzy razem ze mną byli w BC i wychodzili do ataku szczytowego. Oni zaliczyli odwrót zaraz na początku podejścia. Hiszpan tłumaczył się że strasznie bolało go kolano. Podziwiali zdjęcia. Szkoda że im się nie powiodło. Ja dumny czekałem z herbatą w ręku na kolegów. W pewnym momencie zakryłem swą twarz rękoma i pojawiły się prawdziwe wesołe łzy. Nieprawdopodobne stało się faktem. Wewnętrzna euforia. W międzyczasie pojawili nasi porterzy. Z wielkimi gratulacjami. Napawałem się dumą i szczęściem które chyba nie do końca do mnie docierało. Po niecałych 30 minutach w BC pojawił się Jaca Kozioł z headem. Udał się odrazu do namiotu. Head giude pogratulował jeszcze raz i stwierdził kolejny raz żem szybki. Mocny zawodnik. Dotarł też Ręka z Fursangiem ogromnie zmęczony. Gratulowaliśmy sobie jeszcze raz. Zamówiłem dla nas zupę. Ala rosół z jajkiem. Zrobiłem chłopakom herbatę. A palec pulsował coraz bardziej. Nic to. Dopingowałem chłopaków aby spróbowali się przebrać i spakować bo im później tym przy nasilającym się zmęczeniu będzie ciężko ogarnąć ten cały majdan. A przed nami jeszcze prawie 7 km powrót do bazy pośredniej. O 11.30 wjechała zupa. Ja zjadłem ją z dużym smakiem. Zabraliśmy plecaki, podziękowaliśmy obsłudze i powoli ruszyliśmy w kierunku Chukhung. Pomimo palącego słońca ubrani byliśmy przynajmniej w dwie warstwy. W BC został nasz head aby nadzorować akcję ratunkową z użyciem helikoptera gdyż jedna z dziewczyn z naszego BC, Nepalka, miała problemy podczas zejścia ze szczytu. To też się zdarza. I ona akurat korzystała z dodatkowego tlenu. 

Enervit był sponsorem odżywek

a tu zdjęcie szczytowe

Wiatr na płaskowyżu. Szybkie przyśpieszenie po dość leniwym początku. Dogoniłem naszych porterów. Ich wzrok był bezcenny. Z pulsującym palcem wszedłem na teren naszego campu. Gratulacje od Kungi. Od obsługi również. Z niedowierzaniem że tak szybko. Kunga okazał się być przeziębiony. Zamówił mi herbatę i wodę. Uzupełniając elektrolity dopiero zaczynałem odczuwać zmęczenie. Po jakimś czasie doszedł Jaca i Ręka z Fursangiem. Palec u nogi nie wyglądał oględnie mówiąc dobrze. Wielkie bąble i zmiana koloru nieco mnie zmartwiła. Dokonałem operacji z użyciem igły i alkoholu. Owinąłem palec plastrami i w klapakach ruszyliśmy na kolację. Na stole wylądowało piwo. Takie małe świętowanie naszego wspólnego sukcesu. Przy tych moich strongach wielkie słowa uznania dla moich kompanów gdyż ciężko pokonuje się górę będąc osłabionym z powodu infekcji. Szapobaus Panowie. Zostaliśmy himalaistami. Będąc strongiem, zainfekowanym, z uczuciem dużego zmęczenia zrobiliśmy to. I zrobiliśmy to z przytupem. Wielka klasa koledzy moi. 

zaraz po zejściu do BC


Tych mych zapisek jest zdecydowanie więcej. Każdy dzień jest opisany dość szczegółowo. Zawarte w nim treści są autentyczne i czasami brak składu i ładu doda temu wszystkiemu więcej kolorytu. Dodatkowo sporo szkiców i innych wpisów podyktowanych chwilą. To felietony z podróży. Zapraszam na wstęp w postaci tego wpisu. I oczywiście zdjęcia. Namaste i danebat.