czwartek, 24 grudnia 2020

Beskidzka tułaczka



Buonasera.

Ciao amici.

Wracamy w Beskidy. Wracamy do Istebnej. Wracamy do agroturystyki na Połomiu. 

Wieczór, delikatnie posileni odpoczywamy po bardzo długim, intensywnym dniu. Regenerujemy siły. Przed nami ognisko. Zakupiona kiełbasa chłodzi się w lodówce. Czas rozpalić ognisko. Wielka wiata otoczona drzewem przeznaczonym do tego celu. Drzewo trochę mokre. Bardzo długi czas rozpalenia. Ale jak już się zajęło. To płonie. 





Piękny beskidzki ogień. Nabijamy kiełbasy i czas prawdziwej zabawy rozpoczynamy. Nie powiem że kielichy opróżniamy w trybie szybkim ale kontrast skwierczącej kiełbasy, ognia i zimnego trunku powoduje uczucie błogości. Potęguje je właśnie poziom pochłaniania zarówno kiełbasy z musztardą jak i szlachetnych trunków w naszych szklankach. Dodatkowo Ręka okrasza ten wieczór smażonym serem prosto z ogniska. Oczywiście z żurawiną. Dyskusje przy ognisku nie miałyby końca gdyby nie fakt że wszystko zjedliśmy. Ognisko przygasa. Wracamy na izby. Tu rozpoczynają się tańce godowe. Alkohol trafia w sam środek. Poziom humoru osiąga wysoki poziom. Nasz kolega, znany zapaśnik Ninja zmienia się w znakomitego gruzińskiego zapaśnika Nindzadze. W środkowej części naszego salonu odbywają się zawody zapaśników. Gladiatorzy odziani tylko w bokserki, ach dziewczyny co to widok, toczą wyrównane walki. Jestem jedynym pacyfistą na tym polu. Staram się kibicować lepszym. W tle muzyka która tworzy piękną muzyczną tęczę nad walczącymi. Odkrycie wieczoru: Foster the People. 





I tak można byłoby się opowiadać o tych naszych zawodach. Cenię sobie bardzo Waszą przyjaźń moi szanowni koledzy. W górach, wiadomo, najlepiej, ale w waszym towarzystwie pewnie na samotnej wyspie byłoby wesoło. 

Poniedziałkowy poranek. Otwieram oko. Nie jest źle. Ale do ideału daleko. Jak zawsze ta noc też była za krótka. Jeszcze krótka drzemka. Toaleta. I idziemy na śniadanie. 

A o posiłkach u Renaty można napisać kilka książek. I na temat samego jedzenia i zdrowego podejścia do tej czynności.





Orędowniczka zdrowej żywności tworzy proste acz rzadko już spotykane ręcznie robione według tradycyjnych starych przepisów chleby, sery, masło, wędliny również i własne wypielęgnowane warzywa. Dodatkowo miody i mnóstwo ziół. 

Wchodzimy na salony. Ostatnio widzieliśmy się chyba 10 lat temu. Nic się nie zmieniła. I na szczęście to co zastaliśmy na stole podczas śniadania też się nie zmieniło. Pasztet z cebuli, wędzone wędliny, ser i biały i z czarnuszką i ser topiony, herbata z ziół, chleb. Palce wszystko lizać. Niebo w gębie. 

Wysoki niezmiennie poziom. 

Podczas śniadania sporo dyskusji na temat pandemii i obostrzeń które wpływają na fakt że turystów jest dużo mniej. Dużo wspomnień. Fajnie wrócić na stare śmieci. 

Kupujemy jeszcze kilka słoików czarnuszki i ziołowej herbaty i żegnamy Istebnę.





Jedziemy do Szczyrku. Plan na poniedziałek mocny. Wejście na Skrzyczne, Malinowska Skała, zejście do Lipowej i ponowne długie podejście na Skrzyczne. Według wstępnych obliczeń 24 km beskidzkiego tripu.

Znajdujemy parking pod dolna stacją narciarską i. Niebieskim szlakiem zaczynamy podejście na Skrzyczne. Dość upierdliwy podejściowo pierwszy fragment, okraszony moimi dolegliwościami żołądkowymi, zamienia się w euforyczny stan w momencie gdy dosłownie wychodzimy ponad chmury. Słońce. Śnieg. Wspaniałe widoki. Po drodze na szczyt spotykamy naszą kadrę bulderową. Są na obozie i treningi na ścianie urozmaicają sobie górskimi wędrówkami. MOże wśród mijanych dziewcząt znajdują się przyszłe medalistki olimpijskie? Przypomnę tylko że już na nadchodzącej olimpiadzie zadebiutuje wspinaczka sportowa jako dyscyplina olimpijska. 

Dość żwawe tempo i meldujemy się na szczycie. Łyk herbaty i pyszne ciasto. 

Północna część szlaku okraszona śniegiem. Nie ma go za dużo ale tworzy przepiękny kontrast z mieniącymi się w dolinach zielonymi fragmentami lasów. Kolejny punkt to Malinowska Skała. Tu robimy kolejny dłuższy postój. Jest czas na zdjęcia. I rozważanie nad pięknem otaczającego nas świata. Ucieczka w góry to powinna być obowiązkowa terapia każdego pesymisty. 




Schodząc z Malinowskiej Skały nieco nadrabiamy metrów. I ląduję na kości ogonowej. Część kamieni jest bardzo śliska. A nie widać tego. I stąd upadek. Szybko się podnosimy i obieramy kierunek na Lipową, żółtym szlakiem. Zejście jest długie i monotonne. W ostatniej części śnieżne i mroźne. W pewnym momencie Miś i Ninja zakładają nawet raczki. Docieramy do wioski, znajdujemy niebieski szlak i zanim rozpoczynamy ostatnie dzisiejsze podejście uzupełniamy kalorie. Ponownie herbata i kanapki. I ponownie niebieskim szlakiem podchodzimy na Skrzyczne.




Początkowy fragment, w chmurach, w szadzi mocno mroźny. Muszę wymienić rękawiczki. Później zaraz powyżej chmur podnosi się temperatura i wracają niesamowite widoki, tym razem okraszone jeszcze zachodzącym słońcem. A podejście jest upierdliwe. Walczymy dzielnie i w końcu trafiamy na szczyt. Schronisko niestety już zamknięte a by plan aby wypić jeszcze kawę. Zakładamy czołówki i schodzimy. Postanawiamy jednak zmodyfikować nasze zejście i trochę pozjeżdżać na pupie wykorzystując pięknie wyratrakowaną trasę narciarską. Cóż to jest za frajda. Śnieg sypie się w nogawki. Szybkie i niespodziewane zakończenie zejścia. Co prawda ostanie metry pokonujemy już standardowym szlakiem, zachowując czujność gdyż ślisko i po 17 docieramy do samochodu. Piękne zwieńczenie beskidzkiej wyrypy. Szybki przepak, wizyta w sklepie spożywczym i możemy wracać do Zielonej Góry. Bez przeszkód wracamy do naszych domów. Zmęczeni nie ma co ukrywać ale przeszczęśliwi. Akumulatory naładowane. Głowa zresetowana. Żyć nie umierać. Każdy pobyt w górach daje nam porządnego kopa.





Czas pokaże później że zaplanowany na styczeń zimowy wyjazd do Ornaku nie dojdzie do skutku. Niestety pandemia i jej skutki w postaci obostrzeń. 

Mamy tą przewagę że mamy świeże spojrzenie na całą sytuację dzięki właśnie tego typu wyjazdom. 

Amici

 - jak zawsze wielkie dzięki za wspólnie spędzony, bardzo aktywnie czas. 

Bosko.




Was jak zawsze zostawiam ze zdjęciami i wspomnieniami przelanymi na strony tegoż bloga.

To chyba ostatni wpis przed świętami zatem życzę Wszystkim uśmiechów i takich doznań jakimi my się karmimy. 

Bądźcie sobą niezależnie od sytuacji. 

Tanti auguri di Buon Natale e felice Anno Nuovo.

Ci vediamo presto. 


poniedziałek, 21 grudnia 2020

Nad chmurami Beskidu



Buonasera.

Ciao amici.

Powoli zbliżamy się do końca roku. Roku wyjątkowego z wielu względów. Roku pandemii. Nie chcemy jej już. Większość z nas ma jej powyżej dziurek w nosie. Cieszmy się zatem chwilami zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Ale za nim one, za nami krótka, acz bardzo intensywna podróż w Beskid Śląski. Pomysł na wyjazd narodził się spontanicznie, spowodowany moim nagłym urlopem. A że góry są dla mnie i moich przyjaciół magnesem wiadomo było że udamy się w górskim kierunku. Szybko ustaliliśmy gdzie pojedziemy. 




Nie doszedł do skutku nasz przedwakacyjny wyjazd w Beskid Śląski. Wiadomo było raczej że ten kierunek obierzemy. I tak też się stało. Trzon ekipy niezmiennie tworzyli: Miś, Ninja który na wyjeździe zmienił się w Nindzadze, Ręka oraz moja skromna osoba. Została tylko kwestia noclegu. Planowany oczywiście był w pierwotnej wersji nocleg w schronisku na Skrzyczne, lecz obostrzenia w działalności w/w spowodowały że wybór mógł być tylko jeden. Istebna i noclegi u Renaty w Agroturystyce na Połomiu. Miejsce do którego razem z Misiem wróciliśmy z wielką radością. Mamy do tego regionu, tych ludzi, właśnie do Renaty, jej kuchni, widoków ogromny sentyment.





Przez kilka lat przyjeżdżaliśmy tutaj na wyścigi MTB i stąd w nas do dziś niezapomniane chwile, nie tylko te startowe. Okazało się że wyjazd służbowy może mieć miejsce i nocleg został zaakceptowany. Okazało się jednocześnie że Renata nadal gotuje, produkuje same dobre, zdrowe rzeczy. Zostało nam zaplanowanie tripu na dwa dni. Wróciły wspomnienia z jednego etapu MTB Trophy i wybór na pierwszy dzień mógł być tylko jeden. Podjazd wówczas, tym razem to miało być podejście. Wielka Racza. 1236 m.n.p.m. Najwyższy szczyt grupy Wielkiej Rajczy w Beskidzie Żywieckim. Dalej przygranicznym szlakiem koloru czerwonego w kierunku na Jaworzynę, 1173 m.n.p.m. Kolejne schronisko, tym razem na Przegibku, stąd niebieskim szlakiem, a dalej zielonym w kierunku Roztoki i z powrotem na żółty z którego wyruszyć planowaliśmy. Taki był zaplanowany ponad 20 - kilometrowy trip na niedzielę. Przed wyjazdem zerknęliśmy jeszcze na pogodę. Zapowiedzi? Mocno obiecujące. Co prawda myślałem że może skorzystamy z dobrodziejstwa skiturowych nart i spenetrujemy Beskid z takiej perspektywy ale prognozy śniegowe słabe albo wręcz beznadziejne. Nic to. Taki był plan na pierwszy dzień.




A drugi? W drugim mieliśmy się przenieść do Szczyrku i zerknąć na inne wzgórza z perspektywy najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego czyli Skrzyczne 1257 m.n.p.m. Drugi dzień będzie później. Wracamy do wczesnego niedzielnego poranka. Wyjazd zarządzony na 4 rano. Zbieramy się sprawnie i już po 4.30 mijamy rogatki Zielonej Góry. Ciemno. Niewielki ruch na szczęście. Na wysokości Wrocławia moi kompani zasypiają. Zostaję sam ze swoją kierownicą. I myślami. Wstajemy wszyscy w momencie kiedy docieramy do Wisły. Kawa na „polskiej stacji paliwowej reżimowego rządu #wypierdalac”. Stąd tylko niecała godzina do Rycerki Górnej. Szadź. Docieramy do parkingu i ku naszemu zdziwieniu na nim stoi całkiem sporo samochodów. W sumie nie powinno dziwić. Pięknie zapowiadający się dzień kusi aby spędzić go na łonie natury. Szybki przepak i meldujemy się na żółtym szlaku. Powoli wracają wspomnienia. Za grubo jesteśmy ubrani. Promienie słoneczne szybko penetrują nasze ciała i po kilku minutach robimy postój. W rękach ląduje własnoręcznie wykonana nalewka z wiśni. Smakuje wybornie.



 Dużo zdjęć. Wiele rozmów o życiu. I planach na życie. Powyżej górnych granic lasu pojawiają się pierwsze zachwycające widoki. Przejrzystość niesamowita. Wręcz niespotykana. Pojawia się słowacka Wielka Fatra, ukochane Tatry, Babia Góra. Na szczycie, zaraz za schroniskiem dłuższą chwilę spędzamy na platformie widokowej z której mamy obłędne widoki. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Morze chmur które spowiły cały region. Przez chwilę mamy wrażenie że znajdujemy się w jakimś wielkim orlim gnieździe a pod nami  majaczy tylko wielka puchowa, chmurzasta morska otchłań. 




Łyk herbaty i kierujemy się przygranicznym szlakiem w kierunku na Jaworzynę. Szlak prowadzi na zmianę a to w lesie a to w odkrytym terenie. Piękne beskidzkie łąki przecinają się z granicznymi słupkami. I towarzyszące nam niezmiennie od rana zjawisko inwersji które powoduje że tu na górze jest cieplej niż na dole. Szadź w niższych partiach otulające drzewka i krzewy tworzy niesamowite wizualizacje. 

Natura kolejny raz zachwyca.




Docieramy do kolejnego schroniska. Tu planujemy dłuższy postój. Zamawiamy kwaśnicę, naleśniki, ciasto teściowej. Dodatkowo herbata. Przy schronisku kręci się całkiem sporo turystów. Pięknie świeci słońce. Żyć nie umierać. 




Powoli schodzimy ze schroniska pod Przegibkiem i zmierzamy do naszego samochodu. Świetna pogoda chowa się razem z nami pod płaszczem chmur gdy wchodzimy do lasu. Spada temperatura. Odczuwalna jest trochę większa wilgoć. Nasze liczniki pokazują prawie 20 km pięknej, beskidzkiej wyrypy. 

Wracamy a raczej kierujemy się do Istebnej, do dzielnicy na Połomiu gdzie znajduje się nasze lokum. Po drodze szybkie zakupy i wieczorem docieramy na miejsce. W planach na wieczór ognisko. I kiełbasa z kija. Wszystko okraszone złocistym płynem.

 



Wieczorem rozpoczętym zostawiam was z opowieścią pierwszego dnia naszej beskidzkiej wędrówki. Długi dzień. Mnóstwo świetnych, pozytywnych emocji. I niesamowite widoki. Zachwycające. Zniewalające. 

Z całym szacunkiem dla naszych ukochanych Tatr nie tylko one dają nam ukojenie i górską ekstazę. Beskid Śląski pięknie spełnił nasze oczekiwania.

Do zdjęć rodacy. Czytać, zachwycać się. 

Buonanotte.

niedziela, 8 listopada 2020

Renesansowy Kazimierz i królewski Lublin


Buongiorno.

Wracamy do wakacyjnych wspomnień. Jest na to dobry czas. Trwa pandemia. Stan nieważkości. 

Dlatego z wielką chęcią wracam do oglądania zdjęć. Przeglądamy je. Z rozrzewnieniem wspominamy wydarzenia z sierpniowych, polskich wakacji. 

Zakończyliśmy pierwszą część pobytu na wschodzie Polski wizytami w Krzyżtoporze i ponownie w Sandomierzu. Kolejne dni miały przypadać na penetrowanie pięknego, renesansowego miasta jakim niewątpliwie jest Kazimierz i jego okolic. I tam też w środowe przedpołudnie się udaliśmy. 




Zaczęliśmy od wizyty w zamku Janowiec. Niebywałe walory krajobrazowe i umiejscowienie zamku nad Wisłą, w jej środkowym, przełomowym odcinku to niebywałe atrakcje turystyczne. Zamek powstawał w latach 1508-1526 staraniem Mikołaja Firleja, hetmana wielkiego koronnego i przez ponad 150 lat należał do rodziny Firlejów. Przez te wszystkie lata pełnił role zarówno obronne jak i reprezentacyjne. Ostatnia wojna odcisnęła swe pięto i obecny stan zamku, pomimo wielokrotnych prób odbudowy, niewątpliwie wymaga sporych środków aby mógł zachwycać jeszcze bardziej. 





Zaparkowaliśmy na górnym parkingu. Przechodząc przez główną bramę, mijamy piękne, wielkie lipy. Meldujemy się przy wschodniej bramie. Okazuje się że chętni do wejścia są dorośli plus Hania. Szymon, Ola i Maja zostają z psami poza murami zamku. Kupujemy bilety i wchodzimy na teren zamku. Ograniczenia pandemiczne spowodowały brak możliwości skorzystania z lokalnego przewodnika. Drugie ograniczenie dotyczyło samego zwiedzania. Została nam do dyspozycji standardowa, normalna droga zwiedzania. Niemniej dla kilkoro z nas kolejna wizyta w tym pięknym zamku była bardzo udanym doznaniem. Szczególnie widok z górnych pięter na zakole Wisły robi wielkie wrażenie.

Kolejna część wycieczki obejmowała park znajdujący się obok zamku z przepięknym dworkiem i punkt widokowy z którego rozpościera się fantastyczny widok na Kazimierz.




Przyszła pora na zameldowanie się w naszym nowym wakacyjnym domu. Kilka kilometrów od Janowca będzie znajdowała się nasza nowa wakacyjna baza. A dokładniej mówiąc wieś Lucimia i jej Nadwiślańskie Gniazdo. 

Nasz wakacyjny dom w okolicach Sandomierza umiejscowiony był pomiędzy pięknymi owocowymi sadami. A ten w Lucimi znajduje się pomiędzy rosnącymi w tym regionie drzewami chmielowymi. Poza tym wokoło pola malin, świeżo skoszone pola pszenicy, wiejskie zapachy. A wokół samego domu trwa budowa. Poza samym domem do dyspozycji gości bedą niebawem sauna, i wiele jeszcze innych atrakcji.

Sam dom robi wrażenie. Wielka kuchnia. Jadalnia. Każdy pokój o innej nazwie. W kuchni znajdujemy zamówione jajka, smalec, ogórki i pomidory. Wszystko świeże. Jajka wykorzystamy dnia następnego na wielką jajecznicę. 

Polecam już teraz gorąco: www.nadwislanskiegniazdo.pl

Zapomniałem dodać że upał i komary są z nami również i tutaj. 




Wrócę jeszcze na chwilę do Janowca. Poza zamkiem to małe miasteczko oferuje całkiem ciekawe knajpy. My zjedliśmy przepyszny obiad okraszony piwem zakładowym w Maćkowej Chacie. Jedzenie regionalne, bardzo dobre. Na duży plus już na wstępie wizyty w knajpie miska z wodą dla naszych pisaków. Perła Lubelszczyzny 2012. 

Po południowej kawie wybraliśmy się do Kazimierza na pierwszą wakacyjną wizytę. Obieramy kurs na prom pływający po Wiśle. Drożyzna. Za nasze auto i 4 osoby 27 zł. 

W Kazimierzu meldujemy się po 19. Nieco mniej turystów. Trochę chłodniej. Renesansowy rynek zachwyca jak zawsze. Jeszcze krótki spacer wzdłuż Wisły. Pięknie zachodzące słońce. Na wzgórzu pięknie prezentuje się zamek w Janowcu. 

Wracając z Kazimierza jedziemy przez Puławy. Wieczór zapoznawczy przy złocistym. 

Kolejny dzień rozpoczynamy dość wcześnie ze względu na naszych czworonogich przyjaciół. Później kawa. Śniadanie i wspomniana wcześniej jajecznica gigant. 





Na 11 musimy być w centrum Kazimierza. Czeka tam na nas pani przewodnik. 

W drodze do Kazimierza zaraz za Lucimią zatrzymuje mnie patrol policyjny i wlepia mandat za przekroczenie prędkości. No cóż. Jest gorąco a ma być jeszcze cieplej. 

Meldujemy się na dużym parkingu przed samym Kazimierzem. Pani przewodnik już na nas czeka. Opowieść o Kazimierzu i jego okolicach rozpoczyna od kilku informacji o Wiśle, jej znaczeniu kiedyś i dzisiaj. I dużo bardzo ciekawej historii na początek. Podczas naszej podróży z panią przewodnik penetrujemy sam rynek, pobliski kościół farny, wzgórze trzech krzyży z którego rozpościera się piękny widok na zakole Wisły jak i samo miasteczko. Sam Kazimierz był miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego. I wiele z tych zabytków przetrwało do dziś. 

Dojście na szczyt wzgórza w upalny dzień stanowi nie lada wyzwanie dla wszystkich. 

Wejście płatne. Dodam.





Później meldujemy się przy wieży obronnej zwanej stołpem. Wejście oczywiście płatne. Chętni podejmują wyzwanie i wchodzą na sam szczyt z którego widzimy jeszcze więcej. Kolejne zetknięcie z niebywałą historią maista. W planach była wizyta w Zamku ale ze względu na pandemię i jednocześnie odbywający się w tym terminie festiwal DWA BRZEGI, wejście na teren dziedzińca zamkowego jest niemożliwy. No cóż.

Nasze kroki ponownie kierujemy na rynek i studnię znajdującą się w samym centrum tegoż placu. Pomimo upału sporo turystów. Korzystamy z ochłody i szczególnie psy chętnie korzystają z zimnej wody. Przed nami wizyta przed synagogą. Historia i samej synagogi i Żydów przez lata tu mieszkających jest bardzo bogata i niestety w wielu przypadkach dramatyczna. Szczególnie II wojna światowa dała się we znaki Żydom. Zresztą na końcu naszej wycieczki udaliśmy się na cmentarz żydowski umiejscowiony w pobliskim lesie. Zacieniony las. Historia nie była dla nich łaskawa. Smutne miejsce.





Bardzo ciekawą historię mają kazimierskie kamienice. Jest ich tu naprawdę sporo a kilka z nich, odrestaurowanych, robi wrażenie. 4-godzinna wycieczka z pasjonatką historii, jaką niewątpliwie była nasza pani przewodnik szybko minęła ale była to bardzo bogata w historię opowieść. Byłaby pewnie ochota na dalsze zwiedzanie ale nikt nie ukrywał że upał nas dodatkowo mocno zmęczył. Postanowiliśmy wrócić do domu. Jednakże po drodze zawitaliśmy jeszcze do Janowca do Maćkowej Chaty. Sprawdzona dobra kuchnia. Chyba każdy z nas po takiej intensywności potrzebował chwili wytchnienia. Ja na odpoczynek wybrałem dłuższy rowerowy trening, penetrując okolice Lucimi. Nawet podczas treningu miałem propozycję ścigania się z motorem marki Junak którą kierowała urocza mieszkanka jednej z wiosek. 

Za nami bardzo udany, kolejny, wyczerpujący ze względu na upał dzień. Pewnie do Kazimierza powrócimy jeszcze nie raz. 




Piątkowy dzień zaplanowaliśmy na wizytę w Lublinie. Stolicę tego pięknego regionu. Tym razem naszym przewodnikiem była bardzo ciekawa aplikacja: Turystyczny Lublin, która bardzo sprawnie przeprowadziła nas przez zakamarki Starego Miasta. Praktycznie każda kamienica ma swoją bardzo bogatą i ciekawą historię. Mury zamkowe posiadają dodatkowo bardzo smutną historię związaną z ostatnią wojną i czasem powojennym. Niestety większość tych historii jest bardzo smutna i dramatyczna. Widok z samej wieży zachwyca gdyż widzimy całe miasto. 





Upał niestety nie pomaga w zwiedzaniu. Postanawiamy skrócić wycieczkę. W drodze powrotnej na samym rynku zamawiamy regionalne danie zwane Cebularzem czy też Cebulakiem. To puszyste drożdżowe ciasto z aromatycznym farszem. Bardzo ciekawy smak. 

Jednak nie wracamy odrazu do naszego gniazda. Znajomi outdorowca polecają nam jeszcze wybrać się do pobliskiej Kozłówki, do pałacu i muzeum Zamoyskich.

Nie zastanawiając się długo obieramy tenże kierunek. I jak się okaże wizyta w tym pięknym miejscu to strzał w 10-tkę. 

Piękny pałac, co prawda widziany tylko z zewnątrz, piękne ogrody, wielkie, kolorowe pawie, które dość szybko uciekają na widok szczególnie Franki. Wszystko pięknie przystrzyżone i zadbane. Nie sądziłem że będzie mi dane powiedzieć gromkie WOOOOWW.





Szkoda tylko że nie mogliśmy zobaczyć wnętrz pałacowych gdyż jak przeczytałem w przewodniku wnętrza są doskonale utrzymane i posiadają nieporównywalny w Polsce i bardzo rzadki w Europie stopień autentyzmu.

Jak to mówią. Pewnie tu jeszcze kiedyś wrócimy tym bardziej że i sam Lublin pozostawił pewien niedosyt. Pogoda była tym razem za dobra. Upał niemiłosierny który nie pomaga w zwiedzaniu. Dodam tylko że tuż przed wyjazdem z Lublina jako stały bywalec lokalnych obiektów sportowych udałem się na Arenę Lublin, czyli nowoczesny stadion piłkarski ale nie było mi dane zobaczyć go od środka. Pandemia wyklucza indywidualne odwiedziny. Wszystko w cieniu pandemii. 

Jednym słowem aby to skwitować. Wrócimy. Niebawem. Wracając do naszego gniazda jeszcze wizyta w Janowcu, tym razem w konkurencyjnej knajpce, z bardzo dobrym, domowym jedzeniem, i porcjami w wersji gigant. Knajpa u Marceli bo o niej mowa uraczyła nas gołąbkami, zupą jak u mamy i plackami ziemniaczanymi o niespotykanej wielkości. Czy też macie wrażenie że nasze wakacje to niekończące się podróże i jedzenie. Uwielbiamy próbować. Uwielbiamy podróżować. 

Tak oto kończą się nasze tegoroczne, krótsze niż zwykle, wakacje. Takie jak lubimy. Z przyjaciółmi. W sprawdzonym gronie. W nowych, nieodwiedzanych wcześniej miejscach. Z dodatkowymi atrakcjami w postaci wszechobecnych komarów i szalejących upałów. Przynajmniej jest co wspominać. I są zdjęcia. I zachęcam Was do oglądania, czytania i kto nie był niech zwiedza. Sandomierz to nie tylko Ojciec Mateusz, Kazimierz to renesansowa perła. Lublin jeszcze nie do końca odkryty ale już zdążył nas zachwycić. Wrócimy. 

Buonasera. 

wtorek, 13 października 2020

"Ornakowski" zachwyt


Buongiorno.

Przeplatane emocje. Jednym razem wakacyjne wspomnienia familijne, innym razem sierpniowe emocje związane z wyjazdem w Alpy. Czas na wrześniowe wspomnienia, nie tak dawne jak się okazuje, i nasze doroczne zakończenie sezonu, męskie, sezonu który nigdy się nie rozpoczyna. 

Od ponad 10 lat wrześniowy termin zarezerwowany jest dla męskiej, piękniejszej części naszego społeczeństwa. Wówczas to następuje coroczne zakończenie sezonu który nigdy się nie rozpoczyna. Kierunek wyjazdu niezmiennie ten sam - góry. O wyborze miejsca pobytu z reguły decyduje fakt czy w jednym czasie któreś z naszych czy też słowackich schronisk może jednocześnie przyjąć ponad 10 osób. W tym roku o wyborze zdecydował też okres związany z trwającą pandemią i covidowymi obostrzeniami. 




Los za nas zadecydował i wybór padł na doskonale nam znane schronisko znajdujące się w Dolinie Kościeliskiej czyli Ornak. Jak się później okaże wybór tegoż schroniska będzie strzałem w 10. Z różnych względów. I logistycznych i czysto ludzkich.

Ornak znany jest nam doskonale. Bywaliśmy już tutaj wielokrotnie. Pięknie położony. Z fantastycznym widokiem na szczyt tak samo zwanym. I niesamowitym duchem który tworzą ludzie schroniska.

Wyjazd zaplanowaliśmy na połowę września. Prognozy zapowiadały świetną, bezdeszczową pogodę. W międzyczasie planowałem start w wyścigu kolarskim, który marzył mi się wielokrotnie, mowa o Tatra Road Race. Najtrudniejszy amatorski wyścig szosowy w Polsce. Tak go zwą. Wyścig pierwotnie odbywa się w czerwcu. W związku z trwającą ówcześnie pandemią wyścig się nie odbył i został przeniesiony na wrzesień. I jak się okaże data startu wyścigu pokryje się z datą zakończenia sezonu. I wilk syty i owca cała.





No dobra. Skład zespołu. W tym roku niestety mocno uszczuplony. A może inaczej skład mocno vipowski. Jedziemy w składzie: Miś, Ninja, Malik, Yankes i moja skromna osoba. 

Pozostali z różnych względów nie podjęli rękawicy.

Poza tym mam taką swoją osobistą refleksję. Nasza tradycja może powinna pójść w inną stronę. Może czas na małą rewolucję. Inna konwencja tychże wyjazdów. Są plany. Jest mnóstwo możliwości. Sądzę że w przyszłym roku zapytam zainteresowanych czy w ogóle są zainteresowani wyjazdem w jakiejkolwiek formie. To w przyszłym roku.

Wracamy do wrześniowych wydarzeń. 

Logistycznie zaplanowaliśmy to wzorcowo. Wyjazd wcześnie rano w piątek. W godzinach popołudniowych odbiór pakietu przedstartowego. Transport kolegów do doliny Kościeliskiej. Sobota mój start. Po wyścigu szybki przepak i relegowanie się do schroniska. 





O samym wyścigu. Najtrudniejszy w którym brałem udział. 124 km po Podhalu z niesamowitymi widokami na Tatry, z przewyższeniami sięgającymi prawie 3400 m. Pitoniówka. Bachledówka. Ząb. Salamandra. Na wstępie Butorowy Wierch. To tylko kilka z gamy fantastycznych podjazdów. Pokonywanych czasami dwu lub trzykrotnie. Samo przygotowanie do wyścigu. Pojechałem z kasetą 26, z przodu compact. Było ciężko. Ale faktycznie. Im bliżej mety pomimo wzrastającego zmęczenia wzrastała ogromna satysfakcja z pokonania i samego siebie i kilku przeciwników. Ale najważniejsze to zachwyt nad widokami. Kilka dni po wyścigu po ukazaniu się zdjęć z wyścigu nastąpił efekt opadu szczęki. Wszystkie zdjęcia plakatowe. 

I pomimo sporego zmęczenia, naładowany wielką dawką adrenaliny, po szybkim prysznicu, przepakowaniu się ruszam w kierunku schroniska. Idę trochę w znane i trochę w nieznane. Plecak trochę waży. Nogi pracują całkiem nieźle. 





Dojście do schroniska zajmuje nieco ponad 1 godzinę. Po drodze mijam wiele uśmiechniętych i zadowolonych z życia osób. To pokrzepia. Pod schroniskiem ląduję po 18. Czekam na moich kompanów którzy tego dnia wybrali się na fantastyczny trip jak się okaże. Ornak, Grześ, Rakoń i Wołowiec w dolinie Chochołowskiej, dalej kierunek Starorobciański Wierch i powrót przez Ornak do schroniska. 30 km, pięknej górskiej wyrypy. Trochę im zazdroszczę. Pewnie oni zazdroszczą mi mojego wyścigu i tych niezapomnianych emocji.

Witam się z nimi z nieurywaną radością. Po wcześniejszym spożyciu słoiczka smalcu z pysznym górskim chlebkiem, popijając to wszystko zimnym, chmielowym napojem świat staje się jeszcze bardziej zjawiskowy.

Przenosimy się na piętro i rozkładamy nasze spanie na podłodze. Naszym łupem pada cytrynówka. I druga cytrynówka. Jest wesoło a będzie jeszcze bardziej.






Pojawiają się Weronika i Michał, młodzi, zachwyceni życiem trekkersi z Gdańska, fani gier i widoków górskich. Szybko znajdujemy wspólny język. Hitem wieczoru staje się śpiewająca obsługa schroniska z Justynką w roli głównej. Gitara i głos jej rozbrzmiewa wieczorem w zaciszu schroniska. Jej wykon „Jolene” Dolly Parton wbija nas w ziemię. Billy Jean zamiata. Co za talent. Co za głos. Poza tym skromność i młodzieńcza radość. Kto żyw będąc w Ornaku, pamiętajcie, wieczorem w schronisku jest jeszcze bardziej magicznie. Temu wszystkiemu towarzyszą pięknie mieniące się gwiazdy na niebie. Cudowne zakończenie bardzo udanego dnia. 





Niedzielny poranek zaczyna się dość wcześnie. Spora grupa wędrowców śpiących na glebie budzi się powoli. Budzimy się i my. Szybkie energetyczne śniadanie i po 8 wychodzimy ze schroniska. Przed nami przejście Czerwonych Wierchów. Powoli rozgrzewamy silniki. Boję się trochę dystansu ze względu na sobotni wyścig. Ale spaceruje się super. Szybko osiągamy wysokość. Mijamy Tomanową Polanę. Pierwsza tego dnia przełęcz przed Ciemniakiem. Tu siadamy na chwilę. Piękna pogoda. Świetne humory. I podziw nad sporą ilość turystów podchodzących od Kościeliskiej czerwonym szlakiem właśnie na Ciemniak. Ruszamy i my. Ciemniak. Dalej niesamowita Krzesanica. Drugi ze szczytów tworzących Czerwone Wierchy. 2122 m.n.p.m.. Tu robimy kolejny rest. Spoglądamy w kierunku Kasprowego i Wysokich Tatr. Pojawia się pomysł aby zmodyfikować naszą drogę i trochę ją wydłużyć. Szybko osiągamy kolejny szczyt Czerwonych Wierchów czyli Małoączniak 2096 m.n.p.m., kolejny to Kopa Kondracka i przełęcz z której pierwotnie mieliśmy zejść tego dnia ze szlaku. Ale czas mamy fantastyczny i szybo pojawia się pomysł na penetrację szlaku prowadzącego do Kasprowego Wierchu i ewentualnie pojawienie się jeszcze w Wysokich Tatrach. 

Mijamy w ciągu tych kilku godzin sporo turystów. Większość przygotowanych i odpowiadających na tradycyjne „cześć” na trasie. Jakże piękny jest odcinek od przełęczy Kondrackiej do Kasprowego. Przy Kasprowym zmasowany atak przypadkowych, kolejkowych turystów. Prawdziwi influeserki i influeserzy, prawdziwi modowi bogowie, przekrój topowych i najmodniejszych tego sezonu wdzianek i butów. Prawdziwe woooow.





Posilając się i popijając obserwujemy przede wszystkim majestatyczną Świnicę i dumny Kościelec. 

Postanawiamy że tym razem schodzimy do Murowańca i dalej do Kuźnic. Tam obiad. I powrót autobusem do Kir. 

W Murowańcu, dziki pandemiczny tłum, na naszym stole ląduje zimne chmielowe. Szybie zejście przez  Boczań i po chwili jesteśmy w Kuźnicach w sprawdzonym barze mlecznym. Szukamy transportu. Z dworca PKP odjeżdżamy autobusem w kierunku Kir. Jak się okaże kierowca podwiezie nas pod same bramy wejścia do doliny. 

Przed nami jeszcze nieco ponad godzinny spacer do schroniska i ten dzień zamykamy prawie 30 km tripem. 

Brawo My. Pięknie spędzony czas w gronie pozytywnych świrów w cudownych okolicznościach przyrody. 




Wieczór tym razem spędzamy w pokoju. Króluje na stole karciana gra o nazwie „6 bierze”. Nasza młoda, nowo poznana para z Gdańska czyli Weronika i Michał, są wielkimi fanami gier. W grę angażujemy się wszyscy. Mnóstwo emocji, i ogromna dawka humoru. Znakomicie upływają nam kolejne schroniskowe minuty. Jest już grubo po 1 gdy kładziemy się spać. Niestety kolejny dzień jest naszym ostatnim podczas tego wyjazdu. Wstępnie chcieliśmy w szybkim tempie zaatakować Bystra i Błyszcz, ten pierwszy to najwyższy szczyt Zachodnich Tatr. Z tego względu że położyliśmy się dość późno postanowiliśmy zmienić plan i schodząc wejść na halę zwaną Stoły. To jedna z odnóg szlaku znajdującego się w Dolinie Kościeliskiej. Nigdy na niego nie było miejsca, poniekąd widok niesamowity oferujący. Później okaże się że faktycznie widok jaki oferuje hala Stoły jest zachwycający ale podejście jest okrutne, krótkie, soczyste, męczące. Zapytacie czy warto jednak przemęczyć się i zejść z głównego szlaku, tym bardziej że ta sama droga jest na wejściu jak i na zejściu. Tak, tak. Ale uwierzcie, warto. Masyw Ciemniaka z tej perspektywy, tej czyli siedząc na hali, jest powalający. Mocne wooow. 





Podczas zejścia jako naczelna fajtłapa upadam na niedawno,  ledwo co zaleczone kolano, po sławetnym szlifie na MP na nartorolkach. Krew tryska, moja złość sięga zenitu. Humor poprawia mi wizyta w blisko położonej bacówce. Świeże oscypki a przede wszystkim, rewelacyjna, orzeźwiająca żentyca stanowią fantastyczne zakończenie tego bardzo udanego wyjazdu. Był czas na podziwianie Tatr i podhalańskich podjazdów z poziomu siodełka szosowego roweru, był czas na penetrację niby znanych a jednak cudownych, urokliwych zakątków zachodnich Tatr. 

Nowi poznani miłośnicy górskiej eksploracji, no i ten głos, muzyczne objawienie schroniskowe, świetny czas.

Człowiek jak wraca do teraźniejszości po tych kilku dniach, pomimo zmęczenia jest kompletnie, całkowicie naładowany pozytywnymi emocjami. 

Dziękuję wszystkim za udział w tych niesamowitych przeżyciach. Góry były, są i będą nasza karmą. 

Ciao. Buonanotte.

Arrivederci. Ci vediamo.

Czytajcie i oglądajcie.