niedziela, 12 września 2021

Duforspitze, góra która pokiwała nam palcem.

Duforspitze w chmurach


Buongiorno.

Ciao amici.

Svizerra. Duforspitze. Najwyższy szczyt Szwajcarii. Potężny masyw Monte Rosa. 

Schronisko Monte Rosa Hut. Drugi co do wysokości szczyt w Alpach. Poważna przygoda alpejska. Jedna z najdłuższych wypraw szczytowych w Alpach (ze schroniska na szczyt ok. 12h), zawiera wszystko co najlepsze: poważny lodowiec, strome flanki śnieżno-lodowe, eksponowana grań. Dwójkowe trudności. Wyjazd wymagający od wspinaczy dobrej kondycji i umiejętności poruszania się w ekspozycji. I gruby portfel ze względu na bardzo wysokie ceny obowiązujące w tym pięknym kraju. 

Szczyt nie został zdobyty. Uprzedzę fakty. I złożyło się na to kilka elementów. Ale o niepowodzeniach może później. 


po prawej stronie masyw 

wielkie szczeliny na lodowcu


Wyjazd ze względu na pandemię i moją zmianę płacę planowany był dość szybko. Zapragnęliśmy wejścia na najwyższy szczyt wykorzystując to co wypracowaliśmy wspólnie w ciągu ostatnich dwóch lat, penetrując sąsiadujące po stronie włoskiej czterotysięczniki. Czy mieliśmy prawo sądzić że wejście na szczyt może się nie udać? Z mojej perspektywy o naszym niepowodzeniu zaważył aspekt mentalny i brak obycia jednak z ciężkimi warunkami w górze. A takie napotkaliśmy. Moim zdaniem podeszliśmy do Duforspitze 4634 m.n.p.m., zbyt optymistycznie. Zabrakło przygotowania technicznego. Poważna góra, niepoważne podejście do treningu wspinaczkowego. Bazując na przygotowaniu fizycznym nie da się wejść na techniczny wierzchołek. Poza tym zmienił się nam partner trójkowy. Wypadł Ninja, nie podejmując wyzwania, a zaproszenie otrzymał Wojtek, wieloletni kolega Ręki, który zresztą na tym szczycie już był. Miał być dla nas wsparciem i mocnym zdecydowanie punktem naszej ekipy. A właśnie, skład zespołu alpejskiego stanowili Ręka, Wojtek i ja. Poprzednie dwa włoskie wyjazdy były dobrze przygotowane pod kątem naszych umiejętności a i nasze przygotowanie i techniczne pozwoliły na zdobycie w dobrym stylu kilku czterotysięczników. Może stąd ten nasz entuzjazm. Trudnością tej góry jest fakt że do pokonania mamy prawie 2 km podejścia od schroniska na szczyt. W dobrym stylu sprawny zespół potrzebuje na zrobienie tego od 10 do 14h. Tak. Tak. Kawał porządnej, alpejskiej roboty. Jeżeli chodzi o przygotowanie techniczne do wspinaczki ja sam w pandemii byłem kilka razy w Sokolikach. Zdecydowanie za mało. Z tego co wiem Ręka w tym kierunku nie zrobił nic. Wojtek kiedyś bywał w górach po klika razy w roku i czy mieliśmy prawo wejść na szczyt? Nie. Może, gdyby pogoda była bardziej łaskawa, łut szczęścia. 


głęboka szczelina

i kolejna

i Matterhorn


Góra udzieliła mi wielkiej pokory. I pokiwała palcem. Ostrzegając. Inaczej planuj tego typu wyjazdy. I jeszcze jedna sprawa. Absolutnie nie mam pretensji ani do Ręki i tym bardziej do Wojtka. Mam pretensje chyba największe do siebie. Najważniejszy jest fakt że wnioski zostały wyciągnięte. Wycof niecałe 300 metrów przed szczytem zdarzył się już niejednemu. Zdrowy rozsądek i podjęcie trudnej decyzji poszło idealnie w parze. Oczywiście, po powrocie do schroniska i obserwując sam szczyt zastanawialiśmy się wspólnie czy to była dobra decyzja. Ale jak to powiedział jeden z przewodników którego mijaliśmy na zejściu, warunki pogodowe na górze były ekstremalnie trudne i nasza decyzja była jak najbardziej słuszna. Większość zespołów albo nie weszła w ogóle lub też wycofała się z przedwierzchołka. Ale były też tacy którzy weszli nie tylko na Dufor ale też na sąsiedni Nordend 4609 m.n.p.m. Piękna sprawa. 


masyw Monte Rosa

Monte Rosa massif

Matterhorn


Tyle wniosków o tym co nie udane. 

Słów kilka o dojeździe i kwestiach noclegowo-bytowych. Wyjazd zaplanowaliśmy na środę i mając na uwadze wysokość podejścia na szczyt zaplanowaliśmy pobyt w sumie do soboty w Szwajcarii. Gdyż, środa to transfer do Zermatt. Czwartek - transfer w okolice schroniska Monte Rosa Hut 2795 m.n.p.m. i ewentualne wejście aklimatyzacyjne. Piątek - atak szczytowy. Sobota to zejście do Zermatt i transfer do Polski. Pierwszy nocleg w Zermatt na campingu pod namiotami. A dalej to bajeczne, zjawiskowe kontemplacje lodowca. I sąsiadujących wokół masywu szczytów. 


Lyskamm

trawers 


Kilka słów o samym schronisku. Jest to zjawiskowy, futurystyczny budynek, postawiony na nowo w 2013 roku. Moim zdaniem arcydzieło. W środku wszystko w drewnie. Pięknie przygotowane pokoje i jadalnia. A sanitariaty to absolutny hit. W którym naszym schronisku widzieliście w kabinach wc patyczki zapachowe. I mnóstwo białego papieru. I czystość taka że z podłogi można jeść. Cudo.

Ale za tym idzie cena. 94 franki za dobę w pokoju ze śniadaniem i obiady-kolacją. 7 franków piwo. Kartka pocztowa - 11 franków. W kilku miejscach wiszą piękne obrazy alpejskich szczytów w cenach między 1600-2000 franków. Luksus na który stać szwajcarów, holendrów. Nawet poznani przez nas Szkoci stwierdzili że jest tu kurewsko drogo. Poza bazą wypadową na Duforspitze, z tego schroniska można również próbować dojść na dobrze nam znany lodowiec Lisjoch, i wejść na Parrotspitze, Signalkuppe. Szczyty dobrze nam znane.


udogodnienia w drodze do schroniska

udogodnienia w drodze ze schroniska


Ogrom lodowca jest oszałamiający. Jak dostać się z Zermatt w okolice schroniska? Trekking to jedno, tańsze ale za to dłuższe rozwiązanie. Większość wybiera opcję z wykorzystaniem kolejki na Gornegrat. To najwyższa europejska kolejka zębata na otwartym powietrzu, w pełni zelektryfikowana która dociera na wysokość 3089 m.n.p.m. Droga jak jasna cholera. Ale słuchajcie, widok z jej okien bezcenny. A w momencie kiedy naszym oczom ukazuje się jego wysokość Matterhorn wszystko staje się jasne. Szczęka zbierana jest z podłogi długi czas. My również wybraliśmy tą opcję. Raz się żyje. 

Kolejna element alpejskiej układanki to w jaki sposób docieramy w okolice schroniska? 

Po wyjściu z wagoników kolejki udajemy się na platformę widokową z której rozpościera się na wielki masyw Monte Rosa, Duforspitze, sąsiadujące z nim Lyskamm, Castor, Pollux no i Matterhorn. Można by rzec że rozbijamy obóz w tym miejscu i do szczęścia nic więcej nie jest potrzebne. 


ponownie Lyskamm


Schodzimy czerwonym szlakiem do drogi w którym trasa rozchodzi się na dwa kierunki, oznakowane niebieskim szlakiem. Jak się później okaże w drodze do schroniska pokonywaliśmy nową drogę, a w drodze powrotnej mieliśmy się okazję zapoznać ze starą drogą która kiedyś prowadziła do i ze schroniska. Wchodząc na lodowiec poruszaliśmy się wzdłuż tyczek, nie zakładaliśmy jednak raków ponieważ większość lodowca pokrywała warstwa czarnej szlaki. Dopiero po dość długim podejściu na czoło lodowca przed nami ukazał się lodowiec, porozrywany przez wielkie szczeliny, a tyczki stanowiły istny labirynt i postanowiliśmy że dla bezpieczeństwa tym razem raki już założymy. Było zdecydowanie pewniej i łatwiej. Kawałek drogi który pozwolił podnieść nieco tętno. A później to już tylko kamienie i płyty. Docieramy do schroniska. Słońce grzeje. Postanawiamy chwilę odpocząć i później spróbować znaleźć właściwą drogę prowadzącą do czoła lodowca, a przy okazji złapać trochę aklimatyzacji. Ja osobiście czułem się bardzo dobrze a zważywszy na fakt że zaraz przed wyjazdem oddałem 450 ml krwi miałem prawo czuć pewien niepokój co do mojej formy. I jeszcze jedna kwestia. W drodze do Zermatt pokonywaliśmy dwie wielkie przełęcze. Jedna z nich położona na wysokości naszych Rysów czyli około 2500 m.n.p.m., na którą dojazd wiedzie niezliczoną ilością zakrętów. I niby nic wielkiego. Ale zważywszy na fakt, że nieco wcześniej zjedliśmy kolację, gdy zjeżdżając z przełęczy Furka Pass, już jako pasażer pierwszy raz w życiu musiałem awaryjnie oddać to wszystko co wcześniej zjadłem. W iście filmowym stylu. Także miałem pewne objawy co do mojej dyspozycji. 


wybór nieoczywisty

ponownie Duforspitze w chmurach


Wyjście aklimatyzacyjne okazało się strzałem w dziesiątkę. Podeszliśmy wysoko lecz jak się okaże pokonywaliśmy trasę która wiedzie na lodowiec Lisjoch znajdujący się po włoskiej już stronie. Dopiero schodząc zauważyliśmy czerwone tyczki które jak się później okaże doprowadzą nas do czoła lodowca. Przyznam się szczerze że jedna kwestia zaczęła mnie martwić. Tempo podejścia i zejścia Wojtka. Próbowałem się uspokajać. 


industrialne schronisko


Śniadanie zamówiliśmy na 2.30. Położyliśmy się wcześniej spać, wcześniej wszystko sobie do wyjścia przygotowując. 


wędrowcy


I nastąpił dzień walki. Śniadanie smaczne, owsiankowo, miodowo dżemowe. Kawa. Napełniamy remisy gorącą herbatą. I ruszamy. Wychodzimy jako jedna z wielu ekip. Przed nami pędzą przewodnicy z klientami. Zapominam kijów. Chłopaki idą z przodu. Podkręcam delikatnie tempo. Jest kilka minut po 3. Za mną widzę ślady czołówek. Przede mną również migoczą białe światła. Doganiam chłopaków w środkowej części kam pienistego podejścia. Obok nas Szkoci, ekipa słowacka i chyba holenderska. Dochodzimy do czoła lodowca. Raki na buty. Wiążemy się liną. Ruszamy. Przewodnicy szybko znikają przed nami. Giną też ślady. Dochodzimy do pierwszego pola szczelin i delikatnie błądzimy. Ja prowadzę. Szukam właściwej drogi. Kilka metrów od nas po prawej stronie Szkoci odnajdują właściwy track. Ruszamy obok nich. Przed nami mozolne, nudne jak flaki z olejem podejście. Tempo całkiem niezłe. Równe. Miarowe. Delikatnie zaczyna wiać. Rotujemy się z pozostałymi ekipami. Musimy pamiętać że przed nami naprawdę kawał długiego podejścia. KIedy powoli wstaje słońce, zaczyna wiać mocno i z miejsca robi się zimniej. Zmieniam rękawiczki na cieplejsze. Palce kostnieją. Spada nam tempo. Zatrzymujemy się coraz częściej. Wojtek nie wygląda najlepiej. Przy kolejnym postoju Wojtek jest blady jak ściana. Zapada trudna decyzja.


Lyskamm w chmurach


Odwiązujemy się. Wojtek ma zejść do czoła lodowca w miejscu gdzie zaczynają się szczeliny i tam w promieniach słonecznych czekać na nas. Dla nas to trudne chwile. Sztuka chodzenia po lodowcu mówi wyraźnie że w zespole dwójkowym nie powinno się tego robić. My z Ręką wiążemy się na nowo i postanawiamy spróbować wejść na szczyt. Jest coraz zimniej. Tempo podejścia świetne. Nastromienie w granicach 60 stopni. Dochodzimy do kopuły przedszczytowej ograniczonej jeszcze pokonaniem dużej szczeliny. Naszym oczom ukazują się sylwetki wspinaczy którzy na linach dokonują zjazdów z okolic przedwierzchołka. Wieje. Zaczyna dygotać mi prawa noga, nie wiem czy z zimna czy ze strachu. Podczas podejścia szybka analiza tego co może nas spotkać na grani. Odtwarzam różne możliwości zbudowania stanowiska zjazdowego. Odczuwam niepewność. Na naszych oczach, jak się później okaże ląduje na lodowcu klient, na szczęście związany z przewodnikiem. Źle oszacował pokonanie szczeliny. Normalnie odpada od ściany. Odwracam się do Ręki i stwierdzam że nie biorę odpowiedzialności za dalsze nasze losy. Decyzja moja jest jedna. Odwrót. Schodzimy. Kontemplujemy widoki. Słońce powoli wstaje i złotym kolorem pokrywa kolejne szczyty. Cudo. Po prawej od ściany odrywa się wielki serak. Schodzimy niepewni słuszności podjętej decyzji. Dopiero gdy mija nas jeden z przewodników informując nas o trudnościach na grani, stwierdzamy że decyzja o odwrocie była słuszną decyzją. Trudną ale słuszną. 


podejście na szczyt

Ręka na finałowym podejściu

Wojtek podczas przerwy


Praktyka, praktyka i obycie w trudnych warunkach z wykorzystaniem sprzętu który taszczymy na sobie. Tego zabrakło. Będąc wysoko, gdy warunki pogodowe są ciężkie nie ma czasu na zastanawianie się jaki zjazd zrobić. Koniec kropka.

I wówczas i dziś wiem że wyprawa na Duforspitze będzie świetną lekcją pokory. 

Przy polu szczelin spotykamy Wojtka. Wróciło krążenie. Wygląda super. Pokonujemy pole po śladach przewodnika. Dochodzimy do strefy kamieni. Składamy linę, ściągamy raki. Łyk herbaty. 

Smutek. Pojawia się jednak. Wykonaliśmy kawał naprawdę solidnej roboty na podejściu. Teraz to dopiero widać. Jak to podejście jest długie i trudne. 

Mobility i rozciąganie przy schronisku w promieniach słonecznych. W międzyczasie schodzą poszczególne zespoły. I wielcy Szkoci. Dwa szczyty podczas jednego podejścia. Szacun. 

W rozmowie z jednym nich utwierdziliśmy się w przekonaniu że decyzja o odwrocie była słuszna. 

Kolejnego dnia wcześnie rano schodzimy ze schroniska, starym szlakiem. Dla mnie osobiście dużo ciekawszym. Szczególnie dwa odcinki zapadną w pamięci. Jeden przy drabinkach, a drugi przy ścianie łączącej lodowiec ze stromymi korytarzami wyżłobionymi przy jednej z wielkich ścian. Paradoks polegał na tym że byliśmy zmuszeni założyć raki na odcinek dosłownie kilku metrów. Ryzyko było takie że gdybyśmy nie trafili idealnie na drogę wpadlibyśmy do wielkiej szczeliny. Także mając w pamięci ubiegłoroczną moją jazdę po zboczach lodowca na tyłku, założyliśmy raki i komfortowo pokonaliśmy w/w odcinek. Zresztą trawers stromym zboczem też wywołał przyśpieszone bicie serca. 


Dufor znowu w chmurach 

ponownie Lyskamm


Zdecydowanie stara droga dużo ciekawsza, dużo bardziej urozmaicona. 

Żegnamy się z Matterhornem i całym masywem co chwilę zerkając za plecy. Zostawiamy sobie lekcję pokory głęboko w pamięci i pomimo nieudanego wejścia na szczyt wracamy z uśmiechem na ustach.

Kolejka zwozi nas na dół. W Zermatt Wojtek zaprasza nas na obiad do włoskiej restauracji gdzie pochłaniamy pyszną pizzę, poznajemy jego znajomych, obsługuje nas Chorwat, słońce świeci. Ręka odwiedza jeszcze biuro przewodników - 1300 franków wejście na Matterhorn, zakupujemy jeszcze kartki pocztowe i magnesy i opuszczamy Zermatt. Po kilku godzinach jesteśmy już w Niemczech. Z przerwą na kolację po godzinie 1 w nocy meldujemy się w domach.

Grazie amici za wspólny wyjazd. To była prawdziwa lekcja górskiej pokory. 

Was zostawiam z moimi emocjami i oczywiście zdjęciami. 

Buonasera.

Ci vediamo.