sobota, 26 września 2020

Naso del Lyskamm



Naso del Lyskamm. Zwieńczenie kolejnego, wysokogórskiego wyjazdu na masyw Monte Rosa. 

Buongiorno.

Ciao amici.

Za oknami jesień już niestety. Rozpoczynając ten wpis za oknami leje, niezmiennie od rana.

Wracam jednakże do wakacyjnych wspomnień kolejny raz i tak będzie podczas każdych kolejnych wpisów. Był czas dla rodziny i znajomych i krótka opowieść z wizyty w magicznym miejscu jakim niewątpliwie jest Zamek Krzyżtopór i jedna z sandomierskich winnic. Tym razem wracamy w Alpy. Na masyw Monte Rosa. Tym razem inna rodzina. Górska. Męska.

Mocno zmęczeni wróciliśmy do schroniska. Ale satysfakcja 100%. Robocza nasza ekspedycja nazwana została Lyskamm Enervit Expedition. Co sugerowałoby że celem naszej włóczęgi miał zostać jeden ze szczytów Lyskamma. Wschodni lub Zachodni. Jednak podczas obrad przy napoju bogów podjęliśmy decyzję że kolejny dzień z racji naszego powrotu do Polski nie może być tak długi jak ten poprzedni a Lyskamm jest bardzo wymagający i pochłania sporo czasu. Wybraliśmy opcję zwaną że wilk syty i owca cała czy jakoś tak. I stanęło na tym że zdobędziemy szczyt który w nazwie ma Lyskamm. Naso del Lyskamm. Sąsiadujący z naszymi niezdobytymi jeszcze graniami Lyskamma, zachęca do zapoznania się z nim. Czas podejścia i zejścia także akceptowalny. Wybór padł na niego a główne wierzchołki Lyskamm zostały odłożone na czas przyszły. Stały. Stoją. Pewnie stać będą i czekać na nas. Zdobywców. I tak też uczyniliśmy. Poranne wczesne śniadanie. Bez pośpiechu.




Przepakowani. W zupełnie innej formie. Przynajmniej ja. Moi kompani zarzucają mi wiecznie że skoro ja jestem zmęczony to nie znaczy że oni również są. Correct. Oni nigdy się nie męczą. To prawdziwi strongmeni. Niezniszczalni. Lodowi wojownicy. Ja przy nich jestem tylko marnym dodatkiem, wykorzystywanym do noszenia liny. Czyli tragarz wysokościowy. 




Odziani, z przytroczonymi rakami, związani liną wyszliśmy jak zwykle jako jeden z ostatnich zespołów. Lodowiec o tej porze zmrożony. Mostki śnieżne stabilne. Szybko pokonujemy wysokość. Po nieco ponad godzinnym podejściu, na wysokości skrętu na Piramidę Vincenta my skręcamy w lewo i trawersujemy lodowiec w kierunku ściany Naso. Pomimo nocnych opadów śniegu ślad jest dość dobrze widoczny. Nie ukrywam że podejście pod ścianę dłuży się niemiłosiernie. Obserwujemy możliwości podejścia. Wybieramy wariant z drogą mikstową. Obchodząc lodowiec od lewej strony stajemy przed kamienistą, sypką gdzieniegdzie drogą wiodącą do góry. Zostawiamy w szczelinach plecaki i idziemy na lekko. Początek podejścia nieco mnie wkurza. Nie lubię tego typu podłoża. Sypiące się kamienie spod nóg. Pierwsze 100 metrów nawet mnie wkurzało. Stosując czasem lotną asekurację pokonujemy kolejne metry. W końcówce tego kamienistego podejścia pojawiły się tyczki ułatwiające wybór prawidłowej drogi. 





Najlepsze przed nami. Jęzor lodowca który pokazał się przed nami nie stanowił wielkiego technicznego utrudnienia lecz droga wyglądała na taką która ma się nie skończyć. Krok po kroku pieliśmy się do góry. Na szczęście po lewej stronie towarzyszył nam widok na masyw Mont Blanc i starając się nie patrzyć do góry osiągaliśmy kolejne metry. Były też przerwy gdyż jeden z moich strongmenów potrzebował zaczerpnąć powietrza. Jęzor lodowca skończył się i ponownie weszliśmy w teren kamienisto-mikstowy. NIe tak długi jak poprzednio i całe szczęście. Widziałem już przed sobą zakończenie tego podejścia i ostani śnieżno-lodowy odcinek do pokonania przed samym szczytem. Wspomagając słownie naszego kolegę osiągamy szczyt. Ostatni trawers do szczytu jest przedłużeniem odnogi prowadzącej na jeden z Lyskamm a z drugiej strony schodzący do doliny prowadzącej od Matterhornu. 





Powiem wam że trawers tym śnieżnym nawisem zrobił na nas wielkie wrażenie. Ten zachwyt potęgował dodatkowo wiejący wiatr. 

Na szczycie spotykamy przewodnika z dwójką niemieckich wspinaczy. Oni się zajadają a my tu bez niczego. A w brzuchu pustka. To podejście wyssało z nas mnóstwo energii. A czy było warto zapytacie? A jakże. Piorunujący widok na czterotysięczniki które już padły naszym łupem czyli wspomniana wcześniej Piramida Vincenta, Parrospitze i Signalkuppe i pozostałe. A nad nimi orgia chmur. Dodatkowo słońce jakby pozazdrościło chmurom i wtóruje im tworząc niesamowity, nieziemski obraz. W pewnym momencie nad Vincentem pojawia się obraz przypominający dwa spodki UFO nad górą a wszystko to tworzą chmury. Uwierzcie, niesamowity widok. Urzekający. To w górach cenimy sobie bardzo. Tą zjawiskowość i nieprzewidywalność. Zapominamy o trudach podejścia. 






Zejście nie stanowi żadnych problemów. Oczywiście wykorzystujemy asekurację lotną i szybko meldujemy się przy naszych plecakach. Posilamy się soczyście. Herbata i schodzimy w kierunku przełęczy. Pojawiają się dość silne podmuchy wiatru które powodują że ten odcinek strasznie się dłuży. Przed nami zejście do schroniska. Mostki śnieżne nie wyglądają już tak stabilnie jak rankiem.

W schronisku przepak i schodzimy w dolinę. Pierwszy lodowiec na którym miałem okazję w ubiegłym roku trochę się przejechać pokonujemy w rakach i czekanem. 




Do kolejnego bardzo ciężko nam się schodzi. Kolejny lodowiec pokonuję również w rakach. Jakoś nie ufam tym lodowym zakamarkom. W tym też miejscu zamieniam kilka słów po włosku z włoskimi wspinaczami którzy bardzo cenią sobie naszych himalaistów z Kukuczką na czele. Na moją refleksję związaną z Simone Moro odpowiadają, non di piace, czyli nie podoba im się on i nie chcą tego komentować. No cóż. Ciao. Na odchodne i lecimy dalej. Przesadziłem. Schodzimy jak z krzyża zdjęci. Przed nami jeszcze ostatnie ostre podejście. Wchodzimy do stacji kolejki gondolowej. Ręka zamawia po butelce coli. Barman pyta skąd jesteśmy i dziwi się że nie chcemy piwa. Jesteśmy przecież Polakki. W międzyczasie podśpiewuje wesoło. Mnie intryguje herb na jego koszulce. Przekonany jestem że to koszulka Genovy, włoskiego klubu z serie A, ale okazuje się że to Cagliari. On sam pochodzi z Sardynii. I tak oto chwila rozmowy zamienia się w wesołą pogadankę. Sprzątamy po sobie co wzbudza w naszym znajomym dodatkowe uznanie. Na odchodne słyszymy do zobaczenia. Ciao.




Zjeżdżamy na dół. W miasteczku był plan na kąpiel w potoku górskim ale pogoda jakaś taka dziwna. I to nasze zmęczenie. Przebieramy się i wędrujemy do naszej knajpy z ubiegłego roku aby móc delektować się pyszną pizzą. A tu klops. Covid spowodował że zamknięto kuchnię i pizzę można zjeść tylko odgrzewaną. Dziękujemy i szukamy dalej. Przechodzimy na drugą stronę potoku i meldujemy się w niewielkiej knajpce. Drewniana zabudowa. Kilka stolików. Siadamy. W menu sporo pozycji. Królują pizza i pasty. Jak się okaże wybór padnie na tagliatelle w wersji domowej, wykonanej przez szefową kuchni, okraszoną różnymi oliwami i wielką ilością parmezanu. Prostota górą. Na deser doppio espresso. Najchętniej zostalibyśmy na noc w tym urokliwym, włoskim miasteczku ale musimy wracać. 




W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w markecie. Wielki wybór formaggio, prosciutto, świeżo krojona pancetta. I wino. Wracamy. Zakupy bardzo udane są dopełnieniem, kolejnego bardzo udanego wyjazdu. Był inny niż poprzednie. Cięższy. Dla mnie szczególnie. Niezagojone rany nie pomogły w aklimatyzacji. A wysokość w gojeniu tych że ran. Ale było zawodowo. 

Kolejne bardzo cenne doświadczenie. Nie zdobędziemy go w naszych, z całym szacunkiem pięknych Tatrach. Nie mamy lodowców. Niestety. Ale jesteśmy przekonani że każdy taki wyjazd wzmacnia naszą psychikę i kolejnym razem niebezpiecznie wyglądająca grań Lyskamm padnie naszym łupem. 

Monte Rosa to świetny poligon. Oczywiście bez doświadczenia nie jedziemy. No chyba że z przewodnikiem. I sam trening wysokości. To idealne pole. 

Z wielką przyjemnością zostawiam Was ze zdjęciami i tą krótką opowieścią o naszych górskich przygodach.

Buonasera amici.

poniedziałek, 21 września 2020

Zamek Krzyżtopór i sandomierskie winnice


Jego wielkość Zamek Krzyżtopór


Zamek Krzyżtopór i sandomierskie winnice.

Buongiorno.

Ciao amici.

Come stai? Come va? Tutto a posto?

Czyli czy u Was wszystko w porządku.

krzyż i topór


Koontynując wpisy wakacyjne wracamy na tory związane z famiglia. Poprzedni wpis cały o Sandomierzu. Polecam raz jeszcze wizytę w tym pięknym mieście najlepiej pod skrzydłami któregoś z przewodników. 

Kolejny dzień rozpoczynamy wizytą w niedaleko położonym Ujeździe. Oczywiście z przewodnikiem czeka nas zaplanowana wcześnie wizyta w zjawiskowym jak się później okaże, Zamku Krzyżtopór. Pełna nazwa dla poprawności politycznej tego miejsca brzmi „Instytucja Kultury Zamek Krzyżtopór”.

Bilety wcześniej zarezerwowane. Czekamy na Panią przewodnik. Ze względu na panujące obostrzenia będziemy poruszali się jedną trasą zwiedzania. W samym zamku w normalnych okolicznościach mamy do dyspozycji trzy trasy dzienne i jedną nocną. 

Trochę o bardzo bogatej historii zamku. 






Zanim wejdziemy do niego stoimy przed bramą główną nad którą widnieją dwa symbole zamku czyli krzyż i topór. Kiedyś widniała jeszcze inskrypcja: „Krzyż obrona, Krzyż podpora, Dziatki naszego topora”. Było to credo fundatora. 






Na dziedzińcu zamku podziwiamy potęgę tego miejsca i piękno. Co prawda mamy tu do czynienia z ruinami ale świetnie zachowanymi. Sama historia tego miejsca ściśle związana jest z historią rodu Ossolińskich. Budowa zamku miała miejsce w latach 1621-1644 i była podzielona na trzy fazy. Wzniesiono go w typie Palazzo in fortezza, czyli rezydencji łączącej wygodę mieszkańców z funkcją obronną, ukazuje ścisłe związki z jedną z najwspanialszych włoskich rezydencji - własnością rodu Farnese - zamkiem Caprarola. Obronny zamek został wzniesiony na nietypowym planie wpisanej w pięciobok bastionowej fortyfikacji. My rozpoczęliśmy zwiedzanie tej osiowo powiązanej fortyfikacji od piwnic w których po lewej stronie mieściły się ogromne stajnie. Póżniej poszczególne baszty i towarzyszące im dziedzińce. Za każdym razem wielkość robiła niesamowite wrażenie. Wielkość sal głównych, sal jadalnych, pozostałości po kuchni. Rozmiar tego wszystkiego zadziwił nas wszystkich. Krótki spacer poza murami obronnymi i spojrzenie na wielkość ogrodów, które jak się okazuje mają szanse na rewitalizację, spotęgował nasze wrażenia o pięknie i wielkości tego miejsca. W ówczesnym okresie zamek był arcydziełem znanym w całej Europie. 





Swoje lata świetności utrzymywał do potopu szwedzkiego. W 1655 roku szwedzcy najeźdźcy, zajmując zamek podstępem bez jednego strzału, według swojego zwyczaju wywieźli z zamku przebogate wyposażenie wnętrz wraz z biblioteką i rodzinnym archiwum. Makieta zamku którą można podziwiać w centrum konferencyjnym budzi zachwyt. 

Zamek to też miejsce przyciągające artystów. Filmowców i muzyków. Tu Justyna Steczkowska nagrywała swój teledysk do piosenki pt. „Sanktuarium”. W tym miejscu oczywiście był też „Ojciec Mateusz”. Był „Potop”. Poniekąd w stajniach panuje taka akustyka, że grzechem byłoby jej nie wykorzystać w celach koncertowych. 




W tym też miejscu w czasie naszej wizyty miała miejsca wizyta delegacji władz chyba województwa. Nawiązaliśmy bardzo ciekawą konwersację. Dostaliśmy mile przywitani i na nasze ręce złożono pozdrowienia dla Zielonej Góry. A nam zachciało się kawy. I szybka reakcja Krzysia zakończyła się finalnie rozkoszowaniem się nad majestatem zamku z jednoczesną degustacją kawy wcześniej przygotowanej dla delegacji. Wystarczy pójść, zapytać. Kawa oczywiście smakowała wyśmienicie. Po głowie chodziło nam jeszcze pytanie, dlaczego nie dostaliśmy ciasta.

Czas było wracać do Sandomierza. 




W Sandomierzu zatrzymaliśmy się w okolicach przystani usytuowanej niedaleko Zamku Królewskiego. Chętni poszli podziwiać płynącą Wisłę. Z tego miejsca część miasta z wcześniej wspomnianym zamkiem, Katedrą, plantami obrośniętymi winogronami również prezentują się wyśmienicie. 



Zbliżała się pora obiadu więc postanowiliśmy odwiedzić Starą Piekarnię w której można zamówić pyszne pierogi zapiekana w cieście drożdżowym lub gołąbki z kaszą. Psy mile widziane. Obsługa perfetto. Dania palce lizać. 

Ku radości większości, postanowiliśmy odwiedzić jeszcze lessowy wąwóz. Przy kazimierskich wąwozach blednie ale jest kolejną sandomierską atrakcją. 




Wróciliśmy do naszego pensjonatu aby zostawić dzieci i sami udaliśmy się do znajdującej się niedaleko Sandomierza, jednej z winnic a konkretnie do Winnicy Sandomierskiej. 

To rodzinna manufaktura w której każda winorośl traktowana jest z wielką estymą. My zapisaliśmy się wcześniej na degustację wina połączoną ze zwiedzaniem i samej fabryczki jak i oczywiście winnicy. Niby każda winnica wygląda tak samo ale jednak i sam proces wzrostu winorośli, umiejscowienia, czynników zewnętrznych w każdym miejscu innych powoduje że dużo silniej docenia się trud wkładany w produkcję wina. A jest przy tym ogrom pracy. Ale finalny efekt jest taki że wino smakuje wybornie. Na degustacji mieliśmy okazję popróbować trzy rodzaje wina i dwa gatunki sera z zaprzyjaźnionego gospodarstwa. W naszym rankingu bezapelacyjnie wygrał Riesling. Każdy z nas poczynił zakupy i wina i sera aby już w domu wrócić do wspomnień z wakacyjnych eskapad po sandomierskiej winnicy. Słońce powoli już zachodziło gdy wróciliśmy do naszych pociech. Został czas na trening i wieczorne dyskusje przy złocistym trunku bogów. 


winnica sandomierska i jej dobra


Jak zawsze zostawiam Was ze zdjęciami. Szczególnie majestat Krzyżtopora robi wielkie wrażenie. Czekamy na rewitalizację ogrodów. Będzie okazja do ponownej wizyty tym magicznym miejscu.

Buonagiornata amici. 

środa, 16 września 2020

Ancora Monte Rosa

Ancora Monte Rosa

 

Buonasera.

Ciao amici. 

Kontynuujemy zapoczątkowaną wpisem o Sandomierzu relację z minionych, już niestety wakacji.




Tym razem przeniesiemy się do Włoch, a konkretnie w rejon lodowca Monte Rosa, tak, tak, tego samego na którym w ubiegłym roku zapoczątkowaliśmy górskie działania w tym majestatycznym, ponad czterotysięcznym rejonie wysokich gór. Alagna Valsesia ponownie gościła naszą trójkę. Cofnę się na chwilę do okresu kiedy w ogóle niewiadomo było czy w tym roku gdziekolwiek poza Polskę będzie możliwy jakikolwiek wyjazd. Planować cokolwiek mogliśmy. Życie pokazało w międzyczasie że zaplanowana wizyta na Alasce i plan zdobycia Denali, czyli najwyższego szczytu Stanów Zjednoczonych w tym momencie musimy przełożyć na rok następny. W czerwcu udało się jednak wyjechać w zacnym gronie czyli: Miś, Ręka, Ninja i ja na prawdziwie Polski tryptyk górski, pewnie pamiętacie, Diablak, Turbacz i Gorce i na deser Tatry Zachodnie. Pojawiło się zielone światło i nadzieja na to że górskie działania poza granicami kraju mogą mieć miejsce. I tak też się stało ku naszej uciesze.




Skład wyprawy roboczo nazwanej Enervit Lyskamm Expedition sprawdzony i zorientowany na jeszcze bardziej ambitniejsze cele: Ręka, Ninja i ja. Znani, szanowani, lubiani, niesamowici, wyjątkowi. Napięcie związane z oczekiwaniem na wyjazd i ewentualność odwołania naszej wyprawy oczywiście związanej z pandemią staraliśmy się oczywiście tłumić i niezmiennie wierzyliśmy że nasz wyjazd dojdzie do skutku. Zabraliśmy się za planowanie wyprawy pod kątem tego co możemy na tym pięknym masywie zrobić. Jako że człowiek już jakieś doświadczenie zdobył i część czterotysięczników zrobiliśmy w ubiegłym roku plan wstępny zakładał podniesienie poprzeczki o szczebel wyżej. Ja mocno optowałem za próbą zrobienia Lyskamm.




Sam szczyt ze względu na wąską, długą i opadającą stromym zboczem grań szczytową, trudną do przejścia zwłaszcza w złych warunkach pogodowych, Lyskamm uzyskał przydomek „Pożeracz ludzi”. Lyskamm Wschodni 4527 m.n.p.m., jest szczytem ambitnym. Obok stoi Lyskamm Zachodni 4479 m.n.p.m., wyglądający nie mniej ciekawie i interesująco, stanowiący osobny szczyt. Grupę Lyskamm uzupełnia nieco niższy, mierzący 4272 m.n.p.m., Lyskamm dal Naso. Poza tym marzyło się nam dotarcie na Signalkuppe (Punta Gnifetti) 4554 m.n.p.m. na szczycie którego znajduje się najwyżej w Europie położone schronisko Capanna Regina Margherita. Obok stojący Zumsteinspitze 4563 m.n.p.m., również stanowił ciekawe wyzwanie. 

Nerwowe odliczanie godzin do wyjazdu rozpoczęte. A w międzyczasie brałem udział w wydarzeniu które jak się później okazało mogło zablokować i uniemożliwić mój udział w alpejskiej ekspedycji. 




Wystartowałem otóż w Mistrzostwach Polski Amatorów na nartorolkach w dwóch stylach: łyżwowym i klasycznym. Nie będę wchodził w szczegóły nieudanych dla mnie zawodów, niemniej jedno wydarzenie na 1,5 km przed metą, kończąc zmagania na 30 km trasie w stylu klasycznym na zjeździe miałem groźnie wyglądający upadek. Do mety dobiegłem natomiast skutki tego wydarzenia odczuwam do dzisiaj. Ślady na prawej stronie ciała zostaną ze mną na zawsze. I w takim to dość nieciekawym nastroju oczekiwałem wyjazdu. Padało też pytanie czy w ogóle powinienem. Nie znam osoby która nie próbowała odwieść mnie od tego szalonego wyjazdu. 




Wypadek na zawodach w niedzielę, wyjazd w Alpy sobota, prawie tydzień bez treningów, na samej regeneracji, walczył organizm dzielnie i podjąłem dezycję że jadę. Myślę że moim kolegom spadł kamień z serca. 




Spakowani, zwarci i gotowi czekaliśmy na wyjazd. Zaopatrzony w tuzin plastrów i innych środków łagodzących proces gojenia ran w sobotnie popołudnie wypatrywałem Ręki. Plecak tym razem spakowany wzorcowo. Po 16 opuszczamy Zieloną Górę i przez Niemcy, Austrię, tu nastąpiła zmiana kierowcy, Szwajcarię w godzinach nocnych docieramy do Włoch. Meldujemy się na znanym nam parkingu z ubiegłego roku, tu planujemy drzemkę. Budzimy się nad ranem. Toaleta. Pyszna kawa i cornetto con marmelade i możemy wyruszać w drogę. Po 9 jesteśmy w Alagna Valsesia. Tu zostawiamy samochód. Szybki przepak i udajemy się w kierunku lodowca, korzystając z usług kolejki wysokogórskiej. Na 2980 m.n.p.m. na Passo dei Salati rozpoczynamy trekking w kierunku znanego nam Rifugio Capanna Gnifetti. Jako że nauczeni doświadczeniem z lat ubiegłych nie szalejemy z tempem aczkolwiek proces aklimatyzacji przebiega nieco inaczej niż dotychczas, w moim przypadku dużo gorzej. Źle się czuję. Nie wiem czy to objaw walki organizmu z leczeniem ran, ale idzie mi się źle. Na parkingu zauważyłem że moja prawa stopa jest tej samej grubości co łydka. Duży obrzęk. Pewnie spowodowanym wysiękiem z biodra. Nie mam ze sobą Clexane, czyli leku przeciwzakrzepowego. Na wysokości to wszystko się jeszcze gorzej goi. Mnóstwo znaków zapytań. 




Tak jak mówiłem tempo wolniejsze. Docieramy do ostatniego lodowca z którego w poprzednim roku w drodze powrotnej trochę zjechałem. Tym razem raki i czekan na posterunku. Ostatnia ścianka i jesteśmy w schronisku. Raczymy się odpoczywając pięknym słońcem. Ręka sprawdza gdzie śpimy tym razem. Okazuje się nasz pokój ma numer 27 i jest położony na samym końcu schroniska, ale za to najbliżej łazienek. Samopoczucie marne. Boli mnie głowa. Dochodzą do tego zmęczenie i wszechobecny dyskomfort spowodowany niezaleczonymi ranami. Nie mogę też złapać temperatury. Telepie mną jak samolotem podczas turbulencji. Jak się okazuje to cała nasza trójka jakoś to źle przeżywa. I sąsiadujący z nami Francuzi z pokoju też jakoś słabo wyglądają. Dół. Silos. Dość wcześnie idziemy spać, przynajmniej ja. W międzyczasie Ninja się jeszcze kręci. Pobudka zaplanowana na 5.00. Śniadanie do 7. Dreszcze ustają późną nocą. Ale wzmaga się ból biodra. I głowa jeszcze kręci. Noc mija słabo ogólnie. Wstajemy. Pierwsza myśl nie idę. Czuję się słabo, beznadziejnie. Decyduję się na tabletkę. Działa. Toaleta. Śniadanie. Tradycyjna owsianka, płatki z musli i jogurtem, kawa, nutella, dżem i miód. To króluje na mym talerzu. Jest lepiej. Idziemy. Przepak. Po 6 gotowi wiążemy się liną i o 6.30 chyba jako ostatni zespól wychodzimy w kierunku przełęczy Lisjoch 4151 m.n.p.m. Doskonale nam znany lodowiec, posiany szczelinami o tej porze wygląda stabilnie. Za to szczeliny zioną i straszą swymi czeluściami. Tempo miarowe, spokojne. Powoli zyskujemy wysokość. Ja czuję się już dobrze, a nawet bardzo dobrze. Prowadzę nasz zespół. Wyprzedzamy pierwszy, drugi, kolejny zespól i po około 2 godzinach jesteśmy na przełęczy. Nasz kierunek to dwa wcześniej wspomniane 4-ro tysięczniki. Signalkuppe i Zumsteinspitze. 




Idąc w tym białym, lodowym bezkresie śnieżnego pola mijamy nie tylko inne zespoły, a też własne myśli i zanurzamy się w bezkresie kontemplacji. 

Mijamy w pewnym momencie blok śnieżny który odpadł od Parrotspitze. Wielkie ogromne seraki. I wielkie szczeliny. 

Ciągle zdobywamy wysokość. Oddech ciężki ale miarowy. Czujemy się wyśmienicie. Słońce coraz wyżej. Robi się też cieplej na duszy. W międzyczasie kombinuję jak by tu przekonać chłopaków co by zacząć od Zum….. a na deser Signalkuppe. Z wiadomych względów. Aby uniknąć marudzenia. I tak też się stało. Obieram kierunek na Zum….




Podejście wymagające, po prawej w razie upadku lecimy do Szwajcarii. Końca nie widać. Asekuracja z wykorzystaniem czekana. Grań robi się węższa. Dochodzimy do grani podszczytowej. Wykorzystujemy asekurację lotną. Jesteśmy wszyscy prawie na szczycie. Za nami z przewodnikiem wchodzą Francuzi. Zabieram się z nimi i jestem na szczycie. Podziwiam niesamowite widoki. Obracając się wokół własnej osi podziwiam ośnieżone szczyty. Dufourspitze, Nordend. W oddali majaczy Matterhorn. Kolejny raz przekonujemy się że warto spiąć się w sobie i wejść na szczyt. To co obserwujemy patrząc ze szczytu przepełnione jest zachwytem nad niesamowitością i wyjątkowością gór. Czujnie schodzimy w kierunku przełęczy. Zostaje przed nami ostatnie wejście tego dnia czyli Signalkuppe. Powoli, mozolnie pniemy się do góry. Czujemy dystans w nogach. 




I wysokość. Towarzyszy nam piękne słońce. Na szczyt wchodzimy mocno zmęczeni. Tym bardziej że ostatnie metry to wspinaczka wręcz pionowa. Na szczycie stoi schronisko najwyżej położone w Europie. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Odpoczywamy chwilę. Wypatrujemy helikoptera który w ciągu dnia kilka razy zatacza nad naszymi głowami koło. Związani liną schodzimy, bezpiecznie, nie śpiesząc się nadmiernie. Podziwiamy to co nas otacza. Bezkres lodowego szczęścia. Mijamy seraki. Mijamy szczeliny. Na wysokości przełęczy Lisjoch dopada mnie energetyczna dziura. Słaniam się na nogach. Naprawdę chyba pierwszy raz w górach mam dziwne wrażenie że nie jest łatwo. Nigdy nie było ale jest potwornie ciężko. Całe szczęście że koledzy są również zmęczeni. Wsuwamy proteinowe i energetyczne batony. Ostania godzina na lodowcu w promieniach słońca. Gdzieniegdzie słychać odrywające się kawałki lodowca. Do schroniska schodzimy czujni i skupieni ponieważ mostki śnieżne o tej porze nie wyglądają na jakoś mocno stabilne. Ostatnie metry, składamy sobie gratulacje. To był długi, szalenie udany dzień. Świetny, pełen zachwytu dzień. 




W schronisku zimny napój bogów jako nagroda za wspaniały dzień. Deserem jest pasta z salsiccia. Molto parmezanu.  Ręka decyduje się na pizza con formaggio. Wszystko smakuje genialnie. 

Czujemy się świetnie. Zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Najwyraźniej aklimatyzacja przebiega dużo lepiej. W pokoju zostajemy sami. Leniwie spędzamy czas oglądając zdjęcia i planując dzień kolejny. 

Fantastyczny czas. Piękny lodowiec. Zasypiamy dość wcześnie. Regeneracja wskazana.

Jak za każdym razem zostawiam Was z opisem i niesamowitymi zdjęciami. 

Buona sera. Do usłyszenia. Ci vediamo.