wtorek, 13 października 2020

"Ornakowski" zachwyt


Buongiorno.

Przeplatane emocje. Jednym razem wakacyjne wspomnienia familijne, innym razem sierpniowe emocje związane z wyjazdem w Alpy. Czas na wrześniowe wspomnienia, nie tak dawne jak się okazuje, i nasze doroczne zakończenie sezonu, męskie, sezonu który nigdy się nie rozpoczyna. 

Od ponad 10 lat wrześniowy termin zarezerwowany jest dla męskiej, piękniejszej części naszego społeczeństwa. Wówczas to następuje coroczne zakończenie sezonu który nigdy się nie rozpoczyna. Kierunek wyjazdu niezmiennie ten sam - góry. O wyborze miejsca pobytu z reguły decyduje fakt czy w jednym czasie któreś z naszych czy też słowackich schronisk może jednocześnie przyjąć ponad 10 osób. W tym roku o wyborze zdecydował też okres związany z trwającą pandemią i covidowymi obostrzeniami. 




Los za nas zadecydował i wybór padł na doskonale nam znane schronisko znajdujące się w Dolinie Kościeliskiej czyli Ornak. Jak się później okaże wybór tegoż schroniska będzie strzałem w 10. Z różnych względów. I logistycznych i czysto ludzkich.

Ornak znany jest nam doskonale. Bywaliśmy już tutaj wielokrotnie. Pięknie położony. Z fantastycznym widokiem na szczyt tak samo zwanym. I niesamowitym duchem który tworzą ludzie schroniska.

Wyjazd zaplanowaliśmy na połowę września. Prognozy zapowiadały świetną, bezdeszczową pogodę. W międzyczasie planowałem start w wyścigu kolarskim, który marzył mi się wielokrotnie, mowa o Tatra Road Race. Najtrudniejszy amatorski wyścig szosowy w Polsce. Tak go zwą. Wyścig pierwotnie odbywa się w czerwcu. W związku z trwającą ówcześnie pandemią wyścig się nie odbył i został przeniesiony na wrzesień. I jak się okaże data startu wyścigu pokryje się z datą zakończenia sezonu. I wilk syty i owca cała.





No dobra. Skład zespołu. W tym roku niestety mocno uszczuplony. A może inaczej skład mocno vipowski. Jedziemy w składzie: Miś, Ninja, Malik, Yankes i moja skromna osoba. 

Pozostali z różnych względów nie podjęli rękawicy.

Poza tym mam taką swoją osobistą refleksję. Nasza tradycja może powinna pójść w inną stronę. Może czas na małą rewolucję. Inna konwencja tychże wyjazdów. Są plany. Jest mnóstwo możliwości. Sądzę że w przyszłym roku zapytam zainteresowanych czy w ogóle są zainteresowani wyjazdem w jakiejkolwiek formie. To w przyszłym roku.

Wracamy do wrześniowych wydarzeń. 

Logistycznie zaplanowaliśmy to wzorcowo. Wyjazd wcześnie rano w piątek. W godzinach popołudniowych odbiór pakietu przedstartowego. Transport kolegów do doliny Kościeliskiej. Sobota mój start. Po wyścigu szybki przepak i relegowanie się do schroniska. 





O samym wyścigu. Najtrudniejszy w którym brałem udział. 124 km po Podhalu z niesamowitymi widokami na Tatry, z przewyższeniami sięgającymi prawie 3400 m. Pitoniówka. Bachledówka. Ząb. Salamandra. Na wstępie Butorowy Wierch. To tylko kilka z gamy fantastycznych podjazdów. Pokonywanych czasami dwu lub trzykrotnie. Samo przygotowanie do wyścigu. Pojechałem z kasetą 26, z przodu compact. Było ciężko. Ale faktycznie. Im bliżej mety pomimo wzrastającego zmęczenia wzrastała ogromna satysfakcja z pokonania i samego siebie i kilku przeciwników. Ale najważniejsze to zachwyt nad widokami. Kilka dni po wyścigu po ukazaniu się zdjęć z wyścigu nastąpił efekt opadu szczęki. Wszystkie zdjęcia plakatowe. 

I pomimo sporego zmęczenia, naładowany wielką dawką adrenaliny, po szybkim prysznicu, przepakowaniu się ruszam w kierunku schroniska. Idę trochę w znane i trochę w nieznane. Plecak trochę waży. Nogi pracują całkiem nieźle. 





Dojście do schroniska zajmuje nieco ponad 1 godzinę. Po drodze mijam wiele uśmiechniętych i zadowolonych z życia osób. To pokrzepia. Pod schroniskiem ląduję po 18. Czekam na moich kompanów którzy tego dnia wybrali się na fantastyczny trip jak się okaże. Ornak, Grześ, Rakoń i Wołowiec w dolinie Chochołowskiej, dalej kierunek Starorobciański Wierch i powrót przez Ornak do schroniska. 30 km, pięknej górskiej wyrypy. Trochę im zazdroszczę. Pewnie oni zazdroszczą mi mojego wyścigu i tych niezapomnianych emocji.

Witam się z nimi z nieurywaną radością. Po wcześniejszym spożyciu słoiczka smalcu z pysznym górskim chlebkiem, popijając to wszystko zimnym, chmielowym napojem świat staje się jeszcze bardziej zjawiskowy.

Przenosimy się na piętro i rozkładamy nasze spanie na podłodze. Naszym łupem pada cytrynówka. I druga cytrynówka. Jest wesoło a będzie jeszcze bardziej.






Pojawiają się Weronika i Michał, młodzi, zachwyceni życiem trekkersi z Gdańska, fani gier i widoków górskich. Szybko znajdujemy wspólny język. Hitem wieczoru staje się śpiewająca obsługa schroniska z Justynką w roli głównej. Gitara i głos jej rozbrzmiewa wieczorem w zaciszu schroniska. Jej wykon „Jolene” Dolly Parton wbija nas w ziemię. Billy Jean zamiata. Co za talent. Co za głos. Poza tym skromność i młodzieńcza radość. Kto żyw będąc w Ornaku, pamiętajcie, wieczorem w schronisku jest jeszcze bardziej magicznie. Temu wszystkiemu towarzyszą pięknie mieniące się gwiazdy na niebie. Cudowne zakończenie bardzo udanego dnia. 





Niedzielny poranek zaczyna się dość wcześnie. Spora grupa wędrowców śpiących na glebie budzi się powoli. Budzimy się i my. Szybkie energetyczne śniadanie i po 8 wychodzimy ze schroniska. Przed nami przejście Czerwonych Wierchów. Powoli rozgrzewamy silniki. Boję się trochę dystansu ze względu na sobotni wyścig. Ale spaceruje się super. Szybko osiągamy wysokość. Mijamy Tomanową Polanę. Pierwsza tego dnia przełęcz przed Ciemniakiem. Tu siadamy na chwilę. Piękna pogoda. Świetne humory. I podziw nad sporą ilość turystów podchodzących od Kościeliskiej czerwonym szlakiem właśnie na Ciemniak. Ruszamy i my. Ciemniak. Dalej niesamowita Krzesanica. Drugi ze szczytów tworzących Czerwone Wierchy. 2122 m.n.p.m.. Tu robimy kolejny rest. Spoglądamy w kierunku Kasprowego i Wysokich Tatr. Pojawia się pomysł aby zmodyfikować naszą drogę i trochę ją wydłużyć. Szybko osiągamy kolejny szczyt Czerwonych Wierchów czyli Małoączniak 2096 m.n.p.m., kolejny to Kopa Kondracka i przełęcz z której pierwotnie mieliśmy zejść tego dnia ze szlaku. Ale czas mamy fantastyczny i szybo pojawia się pomysł na penetrację szlaku prowadzącego do Kasprowego Wierchu i ewentualnie pojawienie się jeszcze w Wysokich Tatrach. 

Mijamy w ciągu tych kilku godzin sporo turystów. Większość przygotowanych i odpowiadających na tradycyjne „cześć” na trasie. Jakże piękny jest odcinek od przełęczy Kondrackiej do Kasprowego. Przy Kasprowym zmasowany atak przypadkowych, kolejkowych turystów. Prawdziwi influeserki i influeserzy, prawdziwi modowi bogowie, przekrój topowych i najmodniejszych tego sezonu wdzianek i butów. Prawdziwe woooow.





Posilając się i popijając obserwujemy przede wszystkim majestatyczną Świnicę i dumny Kościelec. 

Postanawiamy że tym razem schodzimy do Murowańca i dalej do Kuźnic. Tam obiad. I powrót autobusem do Kir. 

W Murowańcu, dziki pandemiczny tłum, na naszym stole ląduje zimne chmielowe. Szybie zejście przez  Boczań i po chwili jesteśmy w Kuźnicach w sprawdzonym barze mlecznym. Szukamy transportu. Z dworca PKP odjeżdżamy autobusem w kierunku Kir. Jak się okaże kierowca podwiezie nas pod same bramy wejścia do doliny. 

Przed nami jeszcze nieco ponad godzinny spacer do schroniska i ten dzień zamykamy prawie 30 km tripem. 

Brawo My. Pięknie spędzony czas w gronie pozytywnych świrów w cudownych okolicznościach przyrody. 




Wieczór tym razem spędzamy w pokoju. Króluje na stole karciana gra o nazwie „6 bierze”. Nasza młoda, nowo poznana para z Gdańska czyli Weronika i Michał, są wielkimi fanami gier. W grę angażujemy się wszyscy. Mnóstwo emocji, i ogromna dawka humoru. Znakomicie upływają nam kolejne schroniskowe minuty. Jest już grubo po 1 gdy kładziemy się spać. Niestety kolejny dzień jest naszym ostatnim podczas tego wyjazdu. Wstępnie chcieliśmy w szybkim tempie zaatakować Bystra i Błyszcz, ten pierwszy to najwyższy szczyt Zachodnich Tatr. Z tego względu że położyliśmy się dość późno postanowiliśmy zmienić plan i schodząc wejść na halę zwaną Stoły. To jedna z odnóg szlaku znajdującego się w Dolinie Kościeliskiej. Nigdy na niego nie było miejsca, poniekąd widok niesamowity oferujący. Później okaże się że faktycznie widok jaki oferuje hala Stoły jest zachwycający ale podejście jest okrutne, krótkie, soczyste, męczące. Zapytacie czy warto jednak przemęczyć się i zejść z głównego szlaku, tym bardziej że ta sama droga jest na wejściu jak i na zejściu. Tak, tak. Ale uwierzcie, warto. Masyw Ciemniaka z tej perspektywy, tej czyli siedząc na hali, jest powalający. Mocne wooow. 





Podczas zejścia jako naczelna fajtłapa upadam na niedawno,  ledwo co zaleczone kolano, po sławetnym szlifie na MP na nartorolkach. Krew tryska, moja złość sięga zenitu. Humor poprawia mi wizyta w blisko położonej bacówce. Świeże oscypki a przede wszystkim, rewelacyjna, orzeźwiająca żentyca stanowią fantastyczne zakończenie tego bardzo udanego wyjazdu. Był czas na podziwianie Tatr i podhalańskich podjazdów z poziomu siodełka szosowego roweru, był czas na penetrację niby znanych a jednak cudownych, urokliwych zakątków zachodnich Tatr. 

Nowi poznani miłośnicy górskiej eksploracji, no i ten głos, muzyczne objawienie schroniskowe, świetny czas.

Człowiek jak wraca do teraźniejszości po tych kilku dniach, pomimo zmęczenia jest kompletnie, całkowicie naładowany pozytywnymi emocjami. 

Dziękuję wszystkim za udział w tych niesamowitych przeżyciach. Góry były, są i będą nasza karmą. 

Ciao. Buonanotte.

Arrivederci. Ci vediamo.

Czytajcie i oglądajcie.