wtorek, 14 sierpnia 2018

Król Gerlach - duża satysfakcja

Gerlachovski krzyż
 Gerlach. Król Gerlach. Najwyższy szczyt Tatr i Karpat jednocześnie. Jego wysokość 2655 mnpm. Wejście tylko i wyłącznie z przewodnikiem mającym uprawnienia. Postanowiłem znaleźć takową osobę i zebrać ekipę chętną do wydania paru złotych (wejście z przewodnikiem niestety kosztuje) i ustalić termin pasujący wszystkim chętnym. Poszukiwania przebiegały dwutorowo. Polecany przewodnik na dłużej został w Alpach więc za jego pośrednictwem dostałem kontakt do Janka Muskata. Umówiliśmy wstępny termin kilkukrotnie przekładany przez warunki pogodowe. Z drugiej strony pośród wszystkich znajomych wstępnie deklarujących chęć zdobycia szczytu finalnie na placu boju pozostał Ninja czyli znany Wam Kubą.

Janek "Legenda" Muskat

Kuba "Ninja"

Łajza

Olga

Trzecią osobą w naszym zespole została Olga, profesjonalna Pani fotograf która namówiona możliwością rozszerzenia swej pasji o Wysokie Tatry podjęła rękawice i dołączyła do zespołu kierowanego przez wspomnianego wcześniej Janka.

Batożywieckie Pleso

I tu na chwilę się zatrzymam przy Jankowej osobie gdyż chyba mogę nazwać go chodzącą tatrzańską legendą pośród wspinaczy. Rocznik 1950. Tak 1950!!!!! A lista dokonań długa i niesamowita. Coś niesamowitego ile ten w sumie skromny człowiek dokonał w swym życiu. I ponownie stwierdzam że jestem w czepku urodzonym. Jego dossier to min: Wiszący Filarek VI+ A4 i Oksymoron VII-/A 4 na zachodniej ścianie Kościelca, Nasze Wejście - Siodłowa Turnia VII, Half Done i Sławna El Capitan w Yosemitach, Pik Korżeniewskiej w Pamirze, Turnie Torre del Paines w Patagonii. A to nie wszystko wśród jego dokonań. I gdzie tu moje wielkie dokonania. Brak. Pustka. Niby człowiek coś liznął ale przy takiej postaci wszystko blednie. 
Kończysta w chmurach

Termin ustalony niejako na gorąco siedząc jak na szpilkach dostałem potwierdzenie że w niedzielę rano możliwe jest wejście na szczyt. Pomysł lekko zwariowany nieco oderwany ale takie akcje dodają energii i wprowadzają w bardzo dobry emocjonalny nastrój. Umawiam się z Jankiem na 3.30 w Bukowinie. O 4.30 mamy być w Tatrzańskiej Polance. 

Niebo czy Batożywieckie Pleso?

Startujemy około 22 z Zielonej Góry. Kuba bezpośrednio z drugiej zmiany. Spakowani pełni nadziei że pogoda nie popsuje nam szyków jedziemy. Plecaki i cały szpej w bagażniku. Bez problemów o 3.30 jesteśmy w Bukowinie. Janek dosiada się do nas. Dojrzały i doświadczony. Tak wygląda na pierwszy rzut oka. Zaraz na granicy w Jurgowie dołącza się do nas Olga. W czwórkę lądujemy około 4.30 w Tatrzańskiej Polance. Miejscowość położona na wysokości 1005 m.n.p.m. 

Sprawca zamieszania

Tu zostawiamy samochody, przebieramy się, zakładamy uprzęże i czekamy na Milana który swym Land Roverem zabierze nas do schroniska a raczej górskiego hotelu zwanego Śląskim Domem 1670 m.n.p.m..

Widok na Słowację z Batożywieckiej Doliny

To mocno przyśpiesza wejście. Z dołu do schroniska w wersji pieszej to 2h drogi ciągle pod górę. Wybieramy opcję za 5 euro. Czyli Milan. Dosiadamy się do jego grupy. Dokładnie o 4.57 wychodzimy na akcję górską. Olga lekko przerażona. Jak się okazuje dla niej to debiut w Wysokich Tatrach. 

Tam idziemy

Zapomniałem dodać że wejście na szczyt możliwe jest albo Wielicką Próbą lub też przez wariant zachodnią ścianą czyli Batyżowiecką Próbą którą najczęściej się schodzi lecz my wybraliśmy wariant mikstowy z obawy przed mającą się zmienić pogodą. Początkowa droga wiedzie czerwonym szlakiem pośród kosodrzewin tzw. Magistralą Tatrzańską. Delikatnie wspinamy się do góry lecz ten odcinek jest jak najbardziej łatwy i przyjemny. Janek stwierdza jeszcze przed wyjściem że jeżeli ten odcinek pokonamy w granicach 1 h to będzie dobry czas. Robimy to w 50 min. A mianowicie lądujemy w Batyżowieckim Plesie. 1884 m.n.p.m.

Woooow

Pleso Batożywieckie

Wchodzimy w dolinę Batyżowiecką i zmienia się nam krajobraz. Lądujemy na księżycu. Niebo idealnie gra w duecie z taflą jeziora. Olga swym profesjonalnym okiem wychwytuje najlepsze zdjęciowe kadry. My staramy się jej wtórować. Widoki o poranku zapierają dech w piersi. Po lewej stronie widzimy już formacje skalne z Kończystą w roli głównej. Po prawej stronie rozpościerają się ściany jak się później okaże z królem Gerlachem w roli głównej. Żwawym krokiem mijamy i jezioro i lądujemy piętro wyżej prawie u podstawy ściany Gerlacha. Przed nami „Kościółek” przypominający naszego Mnicha. Kończysta dużo wyraźniejsza. Zostawiamy zbędne rzeczy w kamieniach pod opieką kozic. Janek wyciąga linę. 

Droga do nieba?

On naturalnie będzie prowadził. Drugi w zespole idzie Ninja, następnie Olga i całą stawkę zamykam ja. Związani startujemy. Początkowa część podejścia mocno spionizowana. Jednak jest w ścianie kilka uchwytów czy klamer do których Janek podpina ekspresy celem asekuracji. Dla Olgi to kompletne novum. To że musi utrzymywać względne napięcie liny i jednocześnie uczyć się przepinania na stanowisku na początku stanowi nie lada wyzwanie. Radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Powoli osiągamy fajną wysokość. Patrząc to co za nami robi jak zawsze wysoko w górach niesamowite wrażenie. Plecak ze sprzętem na moim grzbiecie. Tam gdzie jest chwila pauzy korzystamy i utrwalamy widoki robiąc zdjęcia. Widziałem prace Olgi wcześniej więc jestem przekonany że to co ujrzymy niebawem nie zawiedzie naszych oczekiwań. Po odcinku mocno eksponowanym wchodzimy w żleb. Po drodze mijamy dwa skromne zespoły słowackie które wracają już ze szczytu. Tak mi się wydaje że jakieś 300 m pod kopułą szczytową schodzą się drogi, nasza i ta prowadzona od Wielickiej Próby. W tym miejscu szlak nadal jest mocno eksponowany. Widoki zapierają dech w piersiach. Dosłownie powalają na kolana. Cały nasz zespół pracuje jak dobrze naoliwiona maszyna. Wielkie słowa uznania dla Olgi która nie była wcześniej ani na Rysach, na Mięguszach, na Orlej Perci. Nie ma czego z Gerlachem porównywać. 

zielonogórski zespół szczytowy

Natomiast ja sam mam taką refleksję że szczyt jest owszem w kilku miejscach mocno eksponowany ale czy trudny? Łatwych szczytów nie ma. Jeżeli do wejścia podejdziemy z pokorą i rozsądkiem to szczyt i jego osiągnięcie daje dużo satysfakcji. O 8.54 jesteśmy na szczycie. Hurrra. Wspólne gratulacje. Zespół Milana wszedł szybciej od nas. Delektuje się widokami. Kopuła szczytowa z wielkim krzyżem robi wrażenie. Masyw Gerlacha składa się z kilku wierzchołków. Jest Zadni Gerlach 2616 m.n.p.m., jest Gerlachovske sedlo czyli przełęcz Tetmajera. Wyżnie Gerlachowskie Wrótka, pośredni Gerlach, Pośrednie Gerlachowskie Wrótka, Gerlachowska Czuba. Niżnie Gerlachowskie Wrótka. Masyw kończy się południowo-wschodnim szczytem Małego Gerlacha (Kotlovy Stit 2601 m.n.p.m.) 

szczyt jest nasz
Co róż pojawiają się chmury. Odsłaniają widok i na Kończystą i Wysoką i Ganek. Ja bardzo lubię grę chmur wysoko w chmurach. Przedstawienie prawie biletowane a zachwyty nieprawdopodobne. Łapiemy najciekawsze momenty w obiektywach naszych aparatów. I schodzimy. Zgłaszam się na ochotnika do prowadzenia drogi w dół. Idę pierwszy za mną Olga, Ninja i wszystko od góry kontroluje Janek. Tempo nieco spada a to za sprawą tego że nie ma już obaw przed deszczem. Więc kontemplujemy i widoki i dużo słuchamy Janka. A wiedza jego i doświadczenie ogromne. Prowadzę w dół kontrolując drogę. Dużym ułatwieniem są ślady po rakach na kamieniach. Schodzimy jednym żlebem, później następnym. Dochodzimy do najciekawszych elementów zejścia czyli ekspozycji z elementami uchwytów i koluchów. Asekurujemy Olgę. Zejście zawsze jest cięższe a dla niej, debiutantki tym bardziej. Pomagamy. Radzimy. Nawet czasami stawiamy stopę za nią. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Na dole przy kamieniach w których zostawiliśmy plecaki czekają na nas kozice.

koleżanki pilnowały dobytku

Wypatrują nas od dołu. Jeszcze kilka kroków i jesteśmy pod ścianą. Entuzjazm i radość. Uśmiechy i ekstaza. Zwijamy linę Zabieramy szpej i powoli kierujemy się do schroniska. Podróż upływa nam na rozmowach i wymianie zdań. Nam powoli zaczyna doskwierać brak snu. Od 22 jesteśmy na nogach. Pozostaje nam jeszcze tylko zjechać z Milanem do parkingu. 

Widok ze szczytu na Wysokie Tatry

Przebieramy się w cywilne ciuchy i wracamy do Zakopanego. W drodze powrotnej ustalamy że obiad zjemy wspólnie. Wybieramy knajpę na wyjeździe z Bukowiny do Palenicy. Janek nie chce słyszeć o tym abyśmy bez snu wracali do Zielonej Góry. Proponuje nam nocleg u siebie. Olga postanawia wracać do rodziców. Ma niedaleko. To okolice Nowego Sącza. Zapomniałem dodać że zaczyna w międzyczasie lać. Grzmi nad Tatrami. Ulewa i grzmoty. Dzięki uprzejmości Janka możemy zdrzemnąć się w progach jego domu. A dom nie byle jaki. Stawiał go jego pradziadek. Króluje drewno i surowy wystrój. Na ścianach wiszą prace jego. I płaskorzeźba i obrazy. Sen trwa niecałe 3 godziny. Jest zbawienny. Po godzinie 18 wyjeżdżamy z Zakopanego. Góry żegnają nas deszczem. My żegnamy je uśmiechem i nieukrywaną satysfakcją. Jakby nie patrzeć najwyższy szczyt Tatr i Karpat padł naszym łupem. Ale najcenniejszym jest poznanie nowych osób. Janek i Olga. Mam nieodparte wrażenie że nasze drogi się jeszcze kiedyś skrzyżują. Po 1 w nocy docieramy do Zielonej Góry. Akcja górska z wejściem na szczyt trwała 27 godzin. Pomysł wariacki? Owszem. Ale nie ma barier. Bariery stawiamy sobie sami. 

narcyz?

Popołudniu wykonuję telefon do Janka. Dziękuję mu za wszystko. Z jego ust także pada deklaracja jeszcze niejednego wspólnego tripu. 
PS.
W międzyczasie otrzymaliśmy zdjęcia od Olgi. Coś niesamowitego. Absolutnie magiczne i niewiarygodne ujęcia. 
Zresztą oglądając je uprzedzam że mogą z wrażenia zatrzymać pracę serca. WOOOOOWWWW. Dzięki Olga.
Dzięki Ninja że dałeś się namówić. Olga. Szapobaus. Za odwagę. Janek. Absolutny top. Jego podejście do gór. 
Już w głowie rodzi mi się kolejny pomysł aby zrobić coś wspólnego z Jankiem. 
Wam życzę udanej lektury i kontemplujcie te miejsca dzięki zdjęciom.

Czus.