niedziela, 25 sierpnia 2019

Walkommen till Fjallbacka





Fjallbacka i widok na zatokę


Walkommen till Fjallbacka
Walkommen till Sverige.
Wakacje w Szwecji. Pewnie część z Was zapyta czy aby nie oszaleliśmy? Do Szwecji. W szczycie sezonu urlopowego?
Co to za dziwny kierunek. Nie Malta, Cypr, Włochy czy uwielbiana przez naszych rodaków Chorwacja.
Pomysł na „inność” zrodził się już dawno. Tak nawiasem mówiąc tego typu „inność” uwielbiam. Był pomysł na Estonię i Łotwę, był na Danię. Ostatecznie wybraliśmy kierunek skandynawski. Szwecję. I odrobinę Norwegii.

Oryginalne, szwedzkie

Poza Ikea, Szwecja może się poszczycić znakomitą autorką powieści kryminalnych, Camillą Lackberg. Takie powieści jak „Syrenka”, „Kaznodzieja” czy „Latarnik” znane są każdemu fanowi kryminałów. I jako że zaliczamy się do tego grona postanowiliśmy ruszyć tropem szwedzkich bohaterów kryminałów. Zostało nam jeszcze namówić pozostałych członków rodziny oraz znaleźć ewentualnych towarzyszy wakacyjnej przygody i w drogę. Zapomniałbym dodać o logistycznej części przedsięwzięcia. Wybrać środek transportu. Miejsce do spania a sam plan podróby tworzyć w międzyczasie.

Fjallbacka, widok od strony Grebbestad

Dzieci zaakceptowały pomysł. Udało się też namówić naszych dobrych znajomych. Outdorowiec wraz ze swą rodziną postanowił kolejny raz towarzyszyć nam w szwedzkim tripie. Wybór noclegów nie stanowił również problemu. Padło. A jakże na Fjallbacka. Jeszcze tylko transport. Rozważaliśmy podróż własnym samochodem plus podróż przez morze korzystając z promu. Ekonomicznie nie wypadło to najkorzystniej. Wybór padł na samolot. Wrocław do Goeteborga. Idealnie. Wchodziła w rachubę wypożyczalnia samochodów. I taką też znaleźliśmy. Samochodów bez liku. Od wyboru do koloru. Jako że Szwecja to wybór marki auta mógł być tylko jeden. Volvo. Klasa budżetowa V40. Oczywiście automat. Najlepiej diesel. Bang. Taki razem z kolegą wybraliśmy. A plan się rodził. Ewaluował. 
4 dni do dyspozycji. Wiele możliwości. Szwecja jest wielka, dużo większa od naszego kraju. Rozpoczęto wzmożone przygotowania co do miejsc które w pobliżu warto odwiedzić. Wiadomym było że jednym z dni będzie wizyta w Goeteborgu. 
Jeden dzień przeznaczony na Fjallbacka i okolice. Jeden dzień w stolicy Norwegii Oslo. Kolejny na zdwiedzanie najciekawszych atrakcji w okolicach zachodniego wybrzeża. Tak to po krótce wyglądało.
Dobra, konkrety. Samolot.

WizzAir nad Szwecją

Wybór padł na WizzAir. Wrocław lata do Goeteborga. Zacnie. To tani przewoźnik ale bardzo go lubię. Mam wrażenie a stawiam tu na szali innego taniego przewoźnika, że tu jest jakby czyściej i obsługa dużo bardziej uśmiechnięta. I korzystają z Airbusów. Dużo przyjemniej. I tak też uczyniłem. Kupiłem bilety. Bez rezerwacji miejsc. To tylko 70 minut lotu więc stwierdziliśmy że dodatkowe ponad 200 zł za rezerwację miejsc nie ma sensu. Jakoś tak nas rozlosują. I bagaż.

Fjallbacka, zatoka, widok spod hotelu

Bagaż pokładowy musiał się zmieścić w wymiarach 40x30x20. I też się udało. Co prawda nie zabrałem żadnego poza okularkami pływackimi sprzętu treningowego ale co tam. Przed nami dużo chodzenia więc i może chwila wytchnienia od treningów nie będzie głupim rozwiązaniem.

zachodzące słońce nad archipelagiem
Samochód. Jak już wcześniej wspomniałem wybór marki mógł być tylko jeden. Volvo. Za 950 zł dostaliśmy wypasiony V40 Cross Country. Automat. Diesel. Skóra. Szklany dach. Pełen odjazd. Polecam zresztą wypożyczalnię na lotnisku. My skorzystaliśmy z Hertz.

Volvo V 40 Cross Country

I na koniec najważniejsza sprawa czyli wynajem miejsc noclegowych. Fjallbacka jest małą, urokliwą miejscowością. Czy uda nam się znaleźć coś w naszym zakresie budżetowym. Szwecja jest generalnie drogim krajem. Ale nam się udało. Sorry. Żona poprzez booking.com znalazła jak się okazało fantastyczne miejsce w Fjallbacka przy Norra Hamngatan 38.

Fjallbacka, zatoka

Hostel Marinan Richters. Położony bezpośrednio nad zatoką. 5 minut od centrum. Z fantastycznym widokiem na morze. Zatokę. Przycumowane jachty. I archipelag wysepek. Prowadzi ten obiekt osoba bardzo otwarta na ludzi. Nie robiąca żadnych problemów. Dbająca o czystość i oto aby goście czuli się w tym miejscu jak u siebie w domu. A hitem wyjazdu naszym zdaniem zostały cynamonowe bułeczki które mam wrażenie Pani specjalnie piekła tylko dla nas. Uśmiechnięta. I bardzo pomocna. Również dzięki niej zobaczyliśmy takie rzeczy o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Wyprzedzę może fakty i na koniec obdarowaliśmy Susan bukietem kwiatów zakupionym dzień wcześniej w Oslo. Było naprawdę miło. I były HUGsy. Przytulańce.

Fjallbacka, ponownie zatoka

I tak oto rozpoczęliśmy krótki, ale jak to w naszym przypadku bywa dość intensywny urlop w miejscu tak wakacyjnie nieoczywistym. Już dziś wiem, że moja druga podróż do Szwecji nie będzie ostatnią. Uwielbiam ciszę i spokój, brak ludzi a to Szwecja oferuje nam w szerokim wachlarzu możliwości. Podobne wnioski wysnułem po powrocie z Islandii. 

wylot na Gebbestad

Skandynawia i kraje północne są mi naprawdę bliskie. A może to kwestia optymistycznego nastawienia do życia?
No to co. No to w drogę. Fjallbacka i Szwecja czeka. 
Początek krótkiego niemniej bardzo udanego wyjazdu. 

Wallkomen till Fjallbacka


Do szybkiego usłyszenia. Ciao. A może po szwedzku życzenia miłego dnia „ha en trevlig dag”.

wtorek, 13 sierpnia 2019

Alpi Pennine. Bezkres czterotysięczników.

Lodowiec Lisjoch, Lyskamm po lewej, w tle Matterhorn

Masyw Monte Rosa. Alpy Walijskie. Alpi Pennine. Rzec by można że to bezkres szczytów ponad czterotysięcznych. Szczytów, które zapraszają do siebie śmiałków chcących zmierzyć się z niemałymi już wysokościami. Białe pola lodowców. Wielkie śnieżne nawisy. Seraki chcące oderwać się od wielkich alpejskich ścian. Zabrzmiało apetycznie. Rozpoczęliśmy od zakupu przewodnika „Alpejskie Czterotysięczniki” autorstwa Richarda Goedeke. Kolejnym krokiem było wysłuchanie opowieści mojego kompana z himalajskich tras roku ubiegłego, Kuby „Ręki” Rękosiewicza który ma w swym górskim cv i Mont Blanca, ale i również góry zwane Pollux 4092 mnpm., i Castor 4228 mnpm. Pozostało tylko uzupełnić skład gwarantujący stabilny, bezpieczny skład. Wybór padł na naszego dobrego przyjaciela Ninja. Trzech sprawdzonych partnerów od liny. Ostatnim krokiem była wstępna rezerwacja miejsc w jednym z wysoko położonych alpejskich schronisk. Wybór padł na Gnifetti Hut, po włosku Capanna Gnifetti, schronisko usytuowane na 3647 mnpm. I powstał wstępny plan. Liskamm Wschodni 4527 mnpm., Liskamm Zachodni 4479 mnpm., aklimatyzacyjnie Piramida Vincenta 4215 mnpm., Balmenhorn 4167 mnpm., Schwarzchorn (Corno Nero) 4322 mnpm., Parrotspitze 4432 mnpm., Ludwigshohe 4341 mnpm., oraz Signalkuppe (Punta Gnifetti) 4554 mnpm.

Alagna Valsesia

Plan zacny, ambitny, wystrzałowy. Jak spadać to z wysokiego konia. Wiadomo jak jest w górach, szczególnie tych wysokich. Pogoda będzie rozdawała karty. I aklimatyzacja która na szczytach sięgających ponad 4 tysiące metrów będzie sprawą kluczową.

widok z podejścia

I plan wdrożyliśmy w życie. W środowe popołudnie spakowani, wyposażeni w niezbędne elementy górskiego wyposażenia, oczytani, z własną świadomością własnych doświadczeń oraz oczekujący na kolejną epicką przygodę wsiedliśmy do niebieskiego Volvo i udaliśmy się do miejscowości z której nasz projekt mógł zostać realizowany. Alagna Valsesia. Przepiękna, kameralna. Urocza. Typowae wysokogórskie  włoskie miasteczko położone praktycznie na styku granic Włoch i Szwajcarii. Droga zaplanowana. Niemcy, Austria, Lichtenstein, Szwajcaria i Włochy. Prawie 13 godzin w samochodzie. Mnóstwo dobrej muzyki, sporo rozmów i dyskusji o tym co może nas czekać i ciągle rotujący plan. Podróż prawie idealna gdyby nie padający deszcz przez większość drogi. Prawie czterogodzinny sen u styku granic Włoch i Szwajcarii. Na miejscu meldujemy się w porach śniadaniowych. Wita nas pięknie zapowiadająca się pogoda. Co wróży naszej przygodzie jeszcze lepiej. Szybki przepak i kupujemy bilety na kolejkę górską, dzięki której z jedną małą przesiadką meldujemy się na wysokości prawie 3 tys. metrów. Passo dei Salati. Bilet łącznie z powrotnym kosztował nas 20 euro.

kolejny

Cudowne widoki. MIjamy kolejne metry. Czuć w uszach różnicę wzniesień. Meldujemy się na przełęczy. Jest możliwość dotarcia kolejką na wysokość 3275 mnpm., Punta Indren ale postanawiamy aby lepiej zrobić aklimatyzację pokonać dzielący nas dystans wysiadając na Passo dei Salati. Początek podejścia to teren przypominający nasz Tatry. Im wyżej tym Tatry przypominały się jeszcze mocniej. Takie podejścia jak na Przełęcz pod Chłopkiem wyglądają niemal identycznie.

tre amici

Im wyżej tym tlenu mniej. Nieprzespana noc, sporo godzin w samochodzie robi swoje. Niemniej im wyżej tym widoki coraz mocniej powalają na kolana. Widzimy już przed nami lodowce. Pięknie świeci słońce. Pokonujemy mikst śnieżno-kamienny, zwaliska kamieni i dochodzimy do lodowca. Pokonujemy go sprawnie i przed nami ponownie teren mocno pnący się do góry. Włosi nie wieszają łańcuchów jak to jest u nas a liny, grube, wytrzymałe, solidne. Dzięki nim pniemy się coraz wyżej. Plecaki ważą swoje, w mym dodatkowo 50 m liny. Delikatnie sapiemy. I tu niespodzianka. Kilka lat temu podczas podejścia na lodowiec pod Kazbekiem doznałem podobnych wrażeń. Nieprzyjemnych. Delikatnie kręci się w głowie. Chwilę ale jednak. Masz wrażenie jakbyś nie miał kontroli nad swym ciałem. Chwila na złapanie i wyrównanie oddechu. Jest już ok. Później okaże się że każdego z nas złapała „aklimatyzacja”. Nieco za szybka. Docieramy na grań po pokonaniu której widzimy już nasze schronisko. Capanna Gnifetti. Pięknie położone. Jeszcze tylko pokonujemy lodowiec Indren trawersując go w poprzek. KIlkanaście metrów do góry i meldujemy się u wrót naszego tymczasowego domu. Capanna Gnifetti założone jeszcze w XIX w. Nieprawdopodobne. Odpoczywamy. Łapiemy tlen. Słońce bardzo mocno przypieka. Filtry przeciwsłoneczne i okulary na nosie. Zimno piwo na stole. Siedzimy w samych spodenkach.

ferrata przed schroniskiem

raj

Słychać wokół nas i niemiecki, holenderski i hiszpański. Naturalnie też włoski. Już jest bene. W międzyczasie rezygnujemy z dość późnego wyjścia w kierunku Piramidy Vincenta. Raz że śnieg na lodowcu jest już bardzo mokry co nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dwa, łapiemy aklimatyzację. Na obiad szef kuchni podaje liofilizat. Tylko Ręka się wyłamuje zamawiając calzone. Brzuchy napełnione. Idziemy do naszego pokoju. Nr 25. 15 miejsc w pokoju. Prycze 3-piętrowe. My lądujemy na antresoli. Wieczór mija na dyskusjach i planach na następny dzień. Około 22 zasypiamy.

końcowy trawers z którego podczas powrotu wyjechałem

Pobudka o 5. Toaleta. Śniadanie. Kawa. Owsianka. Dżem, miód, nutella. Pysznie.

niezbędne wiązanie

Na takiej wysokości wszystko smakuje inaczej. 6 meldujemy się zwarci i gotowi. Zakładamy raki, wiążemy się liną. Ja prowadzę. Ninja jako drugi, Ręka zamyka nasz zespół. Wychodzimy 6.20. Początek podejścia pod przełęcz to żmudne, jednostajne podejście, okraszone w pierwszej części wieloma szczelinami. Lodowiec Lis orientale. Delikatny wiatr. Temperatura około -7. Dobre, równe tempo pozwala w bardzo szybkim czasie wyprzedzić wiele zespołów które wyszły dużo szybciej od nas. Dochodzimy do wysokości około 4 tys metrów i naszym oczom pojawia się pierwsze wyzwanie tego dnia czyli Balmenhorn.

słońce wstaje nad lodowcem

Śnieżne podejście zakończone kamienistym, ferratowym podejściem na końcu. Idealny szczyt rozgrzewkowy. Stojąc na szczycie a jest to już 4167 mnpm., mamy nieodparte wrażenie że to wielkie szczęście i radość móc przeżywać takie chwile w takich okolicznościach i w tak zacnym gronie. Perfecto. Hiszpański zespół nieco spowalnia. Dłuższa chwila oczekiwania, mijają kolejne minuty. W końcu schodzimy. Przed nami następne wyzwanie tego dnia czyli Schwarzhorn. Góra zakończona strzelistym wierzchołkiem. I góra z której aby zejść najlepiej wykonać zjazd. Podziwiamy inne zespoły. Powoli wschodzi słońce. Przed nami kolejne soczyste podejście. Tym razem to Ludwigshohe 4341 mnpm. Piękny, dający wiele pozytywnych wrażeń szczyt. Kolejne fantastyczne zdjęcia. Słońce pięknie współgra z wielkimi połaciami śniegu i lodu.


wstaje kolejny dzień

Raj. Jeżeli tak ma wyglądać raj to ja chcę tam być. 
Schodzimy do przełęczy aby ponownie zaatakować kolejny szczyt dnia dzisiejszego. Najwyższy jak się okaże tego dnia. Przepiękna, cudowna grań szczytowa. Parrotspitze. 4432 mnpm. Wooow. Cudownie. Rewelacyjnie. Bellisimo.


Ludwigshohe

Widok ze szczytu powala na kolana. Schodzimy nieco niżej kopuły szczytowej i w miejscu gdzie nie dociera wiatr kontemplujemy. Prawdziwy rest i fizyczny i psychiczny. Już jesteśmy spełnieni. Korci Signalkuppe. Postanawiamy odłożyć zdobycie szczytu na następny dzień. Schodząc pojawia się wizja wejścia na Piramidę Vincenta, 4215 mnpm.

Piramida Vincenta

Jednogłośnie postanawiamy jeszcze tego samego dnia wejść na nią. Po soczystym podejściu pod Schwarzhorn, szybkie zejście i meldujemy się na kolejnej tego dnia przełęczy. Ustalamy że to będzie ostatni akcent tego rewelacyjnego dnia. Piramida Vincenta. Dla jednych, myślę o większości idealny szczyt aklimatyzacyjny. Dla naszej trójki podsumowanie, zwieńczenie dzisiejszego, pełnego niesamowitych wrażeń dnia. Podejście, mozolne i niezbyt skomplikowane.

nowy dzień nad lodowcem

pierwszy szczyt za nami

Rozprawiamy się z tą górą dość szybko. Szczyt półkolisty. Rozległe plateu. Kolejne fantastyczne ujęcia. Schodzimy wielce zadowoleni. Wykonaliśmy tego dnia kawał dobrej, niewiarygodnej, nikomu niepotrzebnej roboty. Wielka satysfakcja. Wszystko się raduje. Umysł i ciało. Bezpiecznie schodzimy do schroniska. Przepak. Prowizoryczna kąpiel. Na obiad tym razem, dla odmiany liofilizat okraszony musem jabłkowo-gruszkowym.

raj ponownie

Piwo a jakże zwycięskie. 7 euro kufel. Rozbój w biały dzień. 
Miałem dodać że poprzedniego wieczora Ręka wygrał z nami w „tysiąca”.
Celebrujemy nasze małe zwycięstwo.

podejście pod Parrotspitze

lodowcowe wędrówki

Nieskromnie dodam że zrobiliśmy coś niepowtarzalnego.
Plan na kolejny dzień zakłada zdobycie Signalkuppe 4554 mnpm. A może jeszcze uda się wejść na sąsiedni Zumsteinspitze 4563 mnpm.

autor w pełnej krasie

ponad chmurami

Pogoda będzie kluczowa. Jesteśmy dobrze zaaklimatyzowani. W znakomitej formie i fizycznej i psychicznej. 
Żegnamy dzień leżąc na naszej antresoli słuchając „GUS GUS”. Niestety docierają do nas odgłosy padającego deszczu. Jest dużo cieplej niż poprzedniego wieczora. Oby nie padało rano.

wędrowiec

Kolejny dzień rozpoczynamy zwyczajowo od toalety, śniadania z owsianką, miodem, dżemem i kawą. Plecaki gotowe do wyjścia. Przepak zrobiony. Dziś musimy schodzić na dół. Kolejna noc kosztowałaby nas dodatkowo po 72 euro od głowy. Znowu rozbój. Punktualnie o 6.20 wychodzimy spod schroniska jako jeden z ostatnich zespołów. Zaczyna znowu kropić. Nakładamy przeciwdeszczówki. Wychodzimy. Śnieg inny, bardziej mokry. Sporo szczelin w początkowej fazie podejścia. Przestaje padać. Rozbieramy się. Powoli do góry. Rytmicznie. Znowu zaczyna padać. Coraz mocniej. I niewiarygodne mleko. Nic nie widać. F..k.



dupówa

lodowiec płynie

Ponownie przeciwdeszczówki. Im bliżej przełęczy Lisjoch tym z mglistego mroku wyłania się kolejny, następny zespół. Czyżby odwrót. Po którymś z kolei i rozmowie z jednym z przewodników podejmujemy decyzję o odwrocie. Smutek.
Nie ma sensu. Jestem zły ale nie na kolegów tylko na aurę. Gdyby choć tylko śnieg padał. Il passo tempo non bene. 
Odwrót jest wpisany w życie wspinacza. Zdrowy rozsądek zwycięża. Wczorajszy dzień był wybitny. Dziś musimy dać za wygraną. Ale wrócimy tu. Czujemy się jeszcze większymi zwycięzcami. Nie sztuka zabłądzić na rozległym lodowcu. Mleko niemiłosierne.

Ręka w niebie
Powoli schodzimy. Pada pomysł próby wejścia na Punta Giordani. 4046 mnpm. Szukamy podczas zejścia drogi dzięki której będziemy mogli spróbować podejść. Nici. Mleko. Nic nie widać. Obchodzimy delikatnie lodowiec. Płynie. Dużo wody. Wracamy do schroniska. Mokrzy. Mokre jest wszystko.

szczeliny

Nawet slipy. Przepak ponowny. Gorąca herbata. Schodzimy. Ferrata do zejścia pod lodowiec i zaczynają się schody. Droga przez lodowiec wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze 3 dni temu. Wąska, śnieżna ścieżka. Pojawia się lód. Raki i czekan w plecaku. Przed nami dwója wędrowców walczy z lodem. Jeden z nich wyjeżdża ze śniegiem ale szybko atakuje czekanem. Stoi. Wraca na ścieżkę. Robi się nieciekawie. Oglądam się za siebie. Chłopaki zakładają raki. A ja wyjeżdżam ze śniegiem w dół, krzyczę F..k. Wyhamowuję kilka metrów niżej. Pięty wbite w zaspę śnieżną uformowaną przeze mnie podczas zjazdu. Plecak na kolanach. Powoli wyciągam raki. Zakładam jeden, drugi. Wbijam je w lód. I podchodzę powoli do ścieżki. Ale się najadłem strachu. Zsunięcie na sam dół spowodowałoby pewnie uszkodzenie tyłka. No i szkoda spodni.

alpajskie klimaty

Po drugiej stronie już bezpiecznie dowiaduję się że chłopaki już rozdzieli łupy po swym kompanie. A to dranie. 
Ufff. Można by rzec. Kolejna bardzo dobra szkoła i nauczka. Nie bagatelizuj nawet tak krótkich odcinków. Ku przestrodze. 
Ponownie ferraty. Swietnie zabezpieczone. Tempo zejścia piorunujące. Po chwili lądujemy pod kolejnym lodowcem. Tu ścieżka wygląda podobnie jak ten poprzedni z tą różnicą że nie jest tak stromo. A mimo to dwa razy zaliczam glebę. Skup się. Tu lodowiec zamienia się powoli w prawdziwe jezioro. Podczas zejścia przed nami ostatnia trudność. Soczyste podejście wśród kamieni i kamlotów. Po prawie 2 godzinach pojawia się budynek kolejki. Łapiemy jeszcze bieżący kurs. 
Przesiadka na Passo dei Salati. I jest dużo zieleni. I coraz cieplej. 
Alagna Valsesia w pełnym słońcu. Rozbieramy się z bluz.

Lago di Como

Samochód stoi. Dziękujemy sobie za mega przygodę. Prawdziwa górska wyrypa podsumowana zostaje kilkanaście minut później jak w jednej z uroczych knajp na naszych stołach ląduje pizza. Prawdziwa włoska pizza. Wszystko okraszone kawą i strudlem. I fantastyczną obsługą. 
Pełni energii postanawiamy powoli wracać w kierunku Polski. Ale chcemy zatrzymać się w Como. Nikt z nas nie był i nie widział Lago di Como. Dwie godziny drogi które dzielą nas mijają bardzo szybko. Parkujemy niedaleko promenady. Zwariowany pomysł z kąpielą w jeziorze a jakże jest zrealizowany. Trochę dziwi nas że oprócz nas nikt tego nie robi, 32 stopnie. Po wyjściu mamy odpowiedź. Dwie panie carabinieri pojawiają się nagle upominając nastolatki które poszły naszym torem. Kończy się na upomnieniu. A my siedzimy w samych slipach i czekamy na rozwój sytuacji. Panie patrzą na nas. My zakładamy suche ciuchy i zmykamy. Wizyta w sklepie. Wino, oliwa, formaggio, prosciutto, arbuz. Wracamy. Szybko wjeżdżamy do Szwajcarii. Śmiejemy się od ucha do ucha na samą myśl o kapieli w jeziorze. 
Pojawia się odbicie na Vaduz. Lichtenstein. Szybka wizyta w księstwie. Akurat wpadamy do centrum miasta na mecz Pucharu Świata w piłce siatkowej plażowej. Co za odmiana.

Vaduz

Rewelacja. Czas wracać. Austria. Niemcy. Jeszcze 150 km przed Dreznem postanawiamy się przespać. O 4.30 pobudka. Wsiadam za kierownicę i wraz z budzącym się do życia nowym dniem mijamy granicę. Okazuje się że śniadanie każdy z nas zjada już w domu.
Ręka i Ninja w niebie

Czas na podsumowania jeszcze przyjdzie. 
Niemniej. Kolejna, bardzo udana górska wyrypa. Cudownie spędzone chwile. Sporo nauki. I wielki bagaż doświadczeń. 
Grazie mile mio amici. Jestem dumnym i szczęśliwym że mogę tworzyć to rzadko spotykane trio. 
Obiecuję że nie zadzwonię do Was. Wiecie o co chodzi.
Wszystkich Was zostawiam z emocjami i zdjęciami.
Cudo. Molto bene. Tutti bene.

Ciao.