piątek, 25 marca 2016

TATRY 2014 część I

Mięgusze i Mnich 

Wszystkie drogi prowadzą w Tatry. Jesteśmy we wrześniu tegoż roku. Skład praktycznie niezmienny: Malik, Marud, Jaca Kozioł, Ricco, Miś, Ninja, Jaszczomb, Wojcisz i ja.
Termin: 18-22.09.2014 r.
Zanim dotarliśmy w te piękne okolice a zdjęcie powyżej przedstawia sławetną drogę do Morskiego Oka, w drodze gdy wybiła północ okazało się że jeden z naszych kolegów obchodzi urodziny. Przygotowani byliśmy na tą okoliczność. Całą drogę pod mym siedzeniem leżał i czekał na tą okoliczność torcik i prezent. Jubilat a był nim Miś nie krył wzruszenia. 100 lat rozbrzmiało na parkingu gdzieś przed Zakopanem. Niespodzianka się udała.
Happy Birthday Miś

Także mamy już piątek. W nocy, w granicach godz. 1 docieramy na parking w Palenicy Białczańskiej. Opłacamy parking, zapalamy czołówki i w drogę. Ku przygodzie. W planach przełęcz pod Chłopkiem i osławiona Orla Perć.
Na osławionej drodze w kierunku Morskiego Oka nocą idąc prawie w kompletnej ciszy, powiedziałem coś o ciszy?, żartowałem, czasem zmąconej rykami jeleni dochodzącymi z lasu lub jak nam się wydawało rykiem misia. Tak misia. Tu misie są także widoczne a z pewnością słyszalne.
Docieramy w miejsce noclegu a jest nim gleba na zewnątrz, przynajmniej nie pada na głowę, w okolicy Włosienicy.
Kilka godzin snu i budzą nas uprzejme głosy właścicieli knajpy którzy rozpoczynają przygotowania do nowego dnia. Tym razem wita nas również funkcjonariusz straży parku który z uśmiechem pyta nas? Panowie tu nie spali? W tym momencie wszyscy składamy karimaty i zwijamy śpiwory i chóralnie odpowiadamy: oczywiście że nie. Aha i Pan strażnik jadąc w naszym kierunku odnajduje sandała mego który się biedny zgubił w nocy. Dziękuję.
Krótkie podejście i jesteśmy w sławnym schronisku w Morskim Oku.
Widok spod schroniska

a kuku, widok z vis a vis

Śniadanie, poranna toaleta, podział rzeczy na dzisiejszą wyprawę i w drogę. Przed nami Przełęcz pod Chłopkiem. Start. Tempo bardzo spokojne. Obchodzimy Morskie Oko, Kilka schodów w pionie i jesteśmy przy Czarnym Stawie pod Rysami. Zielony szlak wskazuje nam dzisiejszy kierunek. Dla niewtajemniczonych w tym miejscu znajduje się znana szczególnie łojantom - Kazelnica. Ściana Kazelnicy. 2159 m.n.p.m. Pogoda rewelacyjna zatem i zdjęcia przepiękne.
Nim na dobre weszliśmy w świat kamieni, po drodze zatrzymaliśmy się kilkukrotnie na popas jagodowy tym razem. Ależ to z krzaka niesamowicie smakuje.
jagodowy popas

W drodze na przełęcz mijamy trzy punkty niebezpieczne. Jednym z nich jest "komin". Charakteryzuje się tym że przypomina komin do którego przymocowano kilka, dosłownie chyba 3 metalowe stopnie, przed nami wchodzi para odziana i w kask i uprząż, przesada? W górach dla osób nie do końca pewnie się czujących to żadna przesada.
kominek i ninja

Komin
zejście kominem

Podchodząc w okolice komina można w dość śmiały sposób zakomunikować wszystkim nieprzychylnym mej skromnej osobie aby pocałowały mnie w "4 litery".
kiss maj es

To wówczas jedna z najwyższych gołych pup w Tatrach, nie licząc pup kozic.
Dobra gonimy. Komin ekscytuje. W anormalnych warunkach np. podczas deszczu szczególnie podczas zejścia proszę o uwagę. Przed ostatecznym trawersem chwila dla fotografów. Widoki tego dnia zacne.
miś i ricco przed trawersem grani
W komplecie prawie docieramy na przełęcz pod Chłopkiem. Tu szlak się kończy. Niestety jeden minus tego podejścia to droga powrotna która wiedzie w odwrotnym kierunku. Niby od strony słowackiej można dotrzeć w to miejsce ale niestety mapy pokazują że szlaku tutaj nie ma. Słowacy napotkani przez nas na przełęczy albo mają uprawnienia albo nie zważając na brak szlaku wchodzą wydeptaną trasą. Kiedyś można było dojść podobno do samej Cubryny, ale na tą chwilę zostaje nam podziwianie Mięguszowickich Szczytów.
w tle mięgusze
mięgusz
Pojawiają się chmury. Niebo nie jest już takie czyste. To góry. Pamiętajcie o tym że tu pogoda zmienia się zdecydowanie szybciej. W drodze powrotnej zapada decyzją że jeszcze tego samego dnia udamy się do "piątki". "Piątka" dla niewtajemniczonych to schronisko położone w dolinie Pięciu Stawów, osobiście moje naj.
Po posiłku wyruszamy z Morskiego Oka. Jednym z większych osiągnięć tego dnia jest fakt że nasz kolega Ninja, który strasznie obawiał się wysokości podobno z powodu lęku cudownie dawał sobie radę. Brawo Ninja. Rok wcześniej we mgle trząsłeś się strasznie. To wejście pokazało że masz potencjał.
cichy bohater - ninja

No to wyruszamy. Na plecach pełen ekwipunek. A Świstówka lekka nie jest. Oj nie jest. Po drodze oczywiście mnóstwo śmiechu. Mijamy turystów i turystki, między innymi dziewczyny które chyba będą zakonnicami. Nasze niewybredne żarty czasem nie znajdują zrozumienia w ich mniemaniu. Ale my doskonale się bawimy. Przełęcz zdobywam jako pierwszy w towarzystwie Malika.
stawy - widok ze świstówki

Aby dostać się z Morskiego Oka na Świstówkę należy obrać kurs powrotny na Palenicę i po jakiś 15 minutach w lewo odbija niebieski szlak na schronisko w dolinie Pięciu Stawów.
Do schroniska docieramy w okolicach godz. 18. I jak to bywa w "piątce" udajemy się w poszukiwaniu wolnego miejsca do odpoczynku. Schody, podłogi, wszystko jest wykorzystane, nawet stoły i ławy w jadalni. Meldunek i czas wolny. Ten dzień był długi i obfitujący w niezapomniane widoki. Trudny. Taki jak lubimy. Wieczór witamy na ławach pod schroniskiem z obowiązkowym piwkiem w ręku. Nic tak nie smakuje jak piwo, no może poza magicznym napojem skrywającym się pod pseudonimem "sprytek". Jutro Orla Perć. A przypominam że ciągle nasz Miś ma urodziny. To najdłuższa celebracja jaką znam.
Śpimy wszędzie. Ja w korytarzu.
Następnego dnia będzie miało miejsce jeszcze jedne ważne wydarzenie. Poznamy jaszczurki z Warszawy.
iza i dudzia, poznane kompanki górskiej wyrypy

Orla Perć. Najtrudniejszy szlak w naszych Tatrach. Skala trudności oceniana bardzo wysoko. Czas zmierzyć się z legendą.
Drabinki, łańcuchy, przepaście, żleby. To wszystko czekało na nas. I Bardzo dobra pogoda. Prognozy obiecujące zatem w drogę.
Kierunek Zawrat skąd bierze swój początek szlak na Orlą Perć. Do Koziego Wierchu ruch jednokierunkowy. Udział wzięli: Miś, Malik, Marud, Ricco i ja. Start.
Po 40-stu minutach od wyjścia ze schroniska meldujemy się na Zawracie. Chwila odpoczynku, ocena sytuacji i w drogę. Ja przywdziewam uprząż i kask, dopinam lonżę i w drogę. Włączam stoper gdyż coś mi mówi że to będzie szybkie przejście.
ajem the king
yeahhh

w tle przełęcz Zawrat
Orlą Perć można podzielić na dwie części. Pierwszą od Zawratu do Koziego Wierchu poprzez Kozią Przełęcz i drugą od Koziego Wierchu poprzez Granaty z metą na Krzyżne. Czas potrzebny do przejścia całości to 6 do 8 godzin dla średnio obytych z górami turystów. Sporo już o nim napisano zatem ja podzielę się tylko swoimi refleksjami. Zatem. Faktycznie dla osób lubiących wyzwania to szlak z którym warto się zmierzyć. Jest kilka miejsc gdzie osoby które mają lęk wysokości mogą mieć delikatny zawrót głowy. Sławetna drabinka na zejściu do Koziej Przełęczy straszy tylko tym że się trzęsie. Na mnie nie zrobiła wrażenia. Ogólnie pokonywanie szlaku w doborowym towarzystwie, sprawdzonym w bojach, z własną świadomością posiadanych umiejętności, z wyczuciem nie powinno i tak było w naszym przypadku nie nastręczyło żadnych nieprzewidywanych przeszkód. Po dojściu na Krzyżne w naprawdę szybkim tempie nawet odczułem pewien niedosyt. Czas przejścia: 4h 15 min. Szybko. Dynamicznie. Tak lubię.
Dobra zdjęcia. To esencja tego przejścia.
Malin na orlej

sławna drabinka


dużo tego żelastwa

rekonesans

ricco w żlebie
 Na Kozim Wierchu dołączył do nas Ninja. Bohater poprzedniego dnia. Brawo za odwagę. Na szczycie herbatą i ciastkami powitali nas jeszcze i Jaszczomb i Ja Kozioł i Nanga, Pan Nanga czyli Maciek.
Tak lubię

takie widoki

bosko

fantastycznie

jest dobsze

hej amigos
Meldunek do bazy i powrót do schroniska dość upierdliwym zejściem z Krzyżnego. Zaczęło przez chwilę mżyć. Zejście po śliskich kamieniach nie należy do najprzyjemniejszych. Humory wszystkim dopisują. Jakże miałoby być inaczej skoro każdy z nas miał na rozkładzie Orlą i każdy z nas ma ją zaliczoną.
Wieczorem po kolacji hucznie świętowaliśmy zdobycie Orlej. W towarzystwie wcześniej poznanych już jaszczurek z Warszawy. Ewelina, Iza i Kasia. Były nawet tańce na murku pod schroniskiem. Dużo śmiechu i emocji związanych z indywidualnym występem koleżanki Izabeli która bez krępacji zaśpiewała nasz niepisany hymn. "Byłaś moją kokainą" w jej wykonaniu. Żałuję że nie mogę opublikować tegoż występu. Śmiech towarzyszył nam do późnych godzin nocnych. Na małego drinka dała się namówić szefowa schroniska. Klimat niepowtarzalny. Atmosfera cudowna. Mieliśmy wrażenie jakby nasze dopiero co poznane koleżanki znane nam były od urodzenia. A jaką kawę parzy Dudzia? Nie ma takiej drugiej kawiarki.
Losy moje i koleżanek połączy niebawem wspólny wyjazd do Gruzji. Ale o tym w innym wpisie.
Kończę część pierwszą.
Marud, Malik i ajem - Krzyżne

Żegnam Tatry na krótką chwilę.

Święta za pasem. Warunki do rekreacji fantastyczne. Poza jajkiem i kiełbasą namawiam do ruchu. Jakuszyce, góry, parki, spacery. Tego wszystkim życzę.
Alleluja.

środa, 23 marca 2016

Muzyka - kolejny rozdział

Cześć,
od ostatniego wpisu chwila minęła, ja stęskniłem się za Wami, Wy pewnie za mną, żarcik.
Po ultramaratonie przyszedł czas na regenerację zarówno fizyczną jak i psychiczną. A że nie samym sportem człowiek żyje, miało miejsce w mym życiu kolejne rozczarowanie, związane z pracą, korporacja to ciężki kawałek chleba. Szczególnie gdy pomimo bardzo dobrych wyników, wzrostów i tym podobnych po raz kolejny (4 raz z rzędu nie dostajemy podwyżki) próbuje mi się wmówić jakieś dyrdymały. Życie.Trudno. Czas leci.

Media4home. Dział płytowy.

Wracamy. Jak już Wam wcześniej wspominałem gdybym nie był pseudosportowcem z pewnością bardzo dobrze realizowałbym się w muzyce (patrz-wpis pod tytułem - podsumowanie roku 2015). Muzyka to moja druga pasja. Jest ze mną wszędzie. Towarzyszy mi praktycznie bez przerwy.
I dwa wydarzenia, ważne związane z muzyką miały miejsce w międzyczasie.

Pierwsze wydarzenie to debiut zespołu pochodzącego ze Strzelec Krajeńskich.


Nazwa zespołu to ALPHA DOG. Tytuł płyty: Long Way Home. Skąd ich znam? Prywatnie jeden z członków zespołu to mąż mojej bardzo dobrej koleżanki i stąd płyta debiutancka trafiła do mnie praktycznie jeszcze gorąca. Wyciągnięta dopiero z piekarnika.
https://youtu.be/GnXhY4lmyYQ?list=PLGJMNpYaixplJ5tpAiME9_JJh6ImD5w33

Moje odczucia bardzo pozytywne. Równa, dynamiczna, drapieżna. Wpływy? Pewnie sami muzycy określiliby swój styl więc ja nie będę próbował. Niemniej godna polecenia. Polska grupa śpiewająca większość utworów po angielsku. I to nie jest minus. Dodatkowy smaczek to jeden z numerów nagrany przy współudziale znakomitego Tomka Lipy Lipnickiego. "Raj". Skojarzenia z Illusion albo solowym projektem Lipy? Całkiem trafne. Ja gorąco polecam.

Estetyka i klasa w muzyce oraz jakość to nieodzowne elementy które mają wpływ na np. odsłuch.
Pewnie wszyscy słyszeliśmy o audiofilach. Osobach które na sprzęt odsłuchowy potrafią wydać majątek. Osobach które dzięki słuchowi potrafią ocenić jakoś sprzętu, wkraczając w detale które zwykłemu słuchaczowi wydają się co najmniej dziwne.
Dzięki uprzejmości Pana Jerzego Szymczyka, właściciela sklepu ze sprzętem audiofilskim Media4home, miałem okazję razem z kolegami Nanga i Parbat oraz Ninja uczestniczyć w wieczorze odsłuchowym. W rolach głównych wystąpili:


Kolumny Dynaudio Emit 20
http://media4home.com.pl/?581,dynaudio-emit-20

Wzmacniacz Baltlab Endo 1
http://media4home.com.pl/?406,baltlab-endo-1

Gramofon Transrotor ZET1
http://media4home.com.pl/?prezentacja-legendarnego-gramofonu-transrotor-zet-1,157

Przewody głośnikowe
http://media4home.com.pl/?563,equilibrium-tune-33-supreme

Przweody sygnałowe
http://media4home.com.pl/?41,turbine

I jeszcze kilka innych bohaterów ale ci wyżej wymienieni są najistotniejsi. I jakie refleksje pewnie zapytacie. Magia. Torpeda. Jimi Hendrix nigdy tak nie brzmiał jak tego wieczoru. AC/DC również. Ali di Meola znokautował nas wszystkich. Szczególne wrażenie zrobiły na nas niepozorne kolumny Dynaudi Emit 20. Moc, głębia dźwięku, doły słyszalne z taką czystością ze to aż nieprawdopodobne.
Mnie przekonały. Niepozorne, podstawkowe kolumny które brzmią jak kolumny w klasie wyższej.
Gramofon to w ogóle klasa sama dla siebie. Arcydzieło. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie. Co do wzmacniacza to klasa sama dla siebie. Produkt polskiej myśli technicznej. Wspaniały.
Ja do domu wróciłem w stanie upojenia słuchowego. Oczarowany absolutnie dźwiękiem płynącym, docierającym z kolumn Dynaudio. Są już moje. Niebawem trafią pod mą strzechę. HURRRA.
Na zakończenie jeszcze jedna refleksja. Pan Jerzy to absolutny pasjonat. Wie wszystko albo nawet więcej. Prawdziwy spec. Polecam Media4home. Warto wejść, usiąść i udać się w podróż.

Media4home.

poniedziałek, 14 marca 2016

ZIMOWY ULTRAMARATON KARKONOSKI im. Tomka Kowalskiego

Medal I edycji

Przedwczoraj odbyła się III edycja Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego im. Tomka Kowalskiego.
To był mój także trzeci start. O samym biegu nieco później natomiast na początku chwila o samym Tomku i organizatorach tego wydarzenia.
Tomek zapisał się w historii himalaizmu jako pierwszy człowiek na świecie który zdobył Broad Peak zimą razem z Maciejem Berbeką, Adamem Bieleckim i Arturem Małkiem. Niestety Tomek nie wrócił do nas. Nie znałem go osobiście ale na pierwszej edycji w/w ultramaratonu po odprawie grupa jego znajomych i przy okazji organizatorów tego wydarzenia opublikowała film o nim samym. Taki zbiór zdjęć, chwil z życia i samego Tomka jak i jego przyjaciół. Film torpeda. Zarazem wzruszający jak i motywujący.
Wniosek po obejrzeniu filmu. Tomek był chodzącym wulkanem energii.
Jego przyjaciele na czele z Agnieszką Korpal i Anią Kautz postanowiły w rocznicę śmierci zorganizować bieg memoriałowy. Niby zwyczajny długodystansowy bieg ale. Właśnie ale. Start na polanie Jakuszyckiej. Meta w Karpaczu. Po drodze hala Szrenicka, Śnieżne Kotły, Odrodzenie, Słoneczniki, Dom Śląski, Śnieżka, Przełęcz Okraj, Budniki i Karpacz. Ci co znają Karkonosze wiedzą że to jest początek i koniec całego pasma Karkonoszy. Dystans do pokonania ok. 53 km.
O tej porze roku w marcu w górach może być różnie. Słońce, mróz, mgła, wiatr, śnieg, lód. Absolutnie wszystko. I podczas takiego wyścigu nie tylko mięśnie i przygotowanie fizyczne jest ważne. Ale silna psychika i wola walki.
Jak już wspominałem wcześniej dla mnie wczorajszy start był trzecim, kolejnym. I najtrudniejszym.
Pierwsza edycja była dla mnie jednocześnie debiutem w biegach typu ultra i to w górach. Dostałem się na listę startową z pozycji rezerwowego. Jeden z kolegów nie mógł z powodu kontuzji wystartować i zrobiło się miejsce dla mnie. Szybki kontakt z Agnieszka Korpal, zgodna na start i walka.
Pierwsza edycja startowała z Karpacza z metą na polanie Jakuszyckiej.  Start o wczesnej porze. Nie pamiętam dokładnie ale chyba około 5.30. Czołówki zapalone. Na starcie odczuwało się i to pamiętam do dziś drżenie łydek i ścisk w gardle. Ogień i do przodu. Najtrudniejsze elementy miały miejsce na zbiegu z Budnik, i dla mnie osobiście na zbiegu z hali Szrenickiej. Warunki jakie zastaliśmy na trasie nie należały do najtrudniejszych. Świeciło słońce, podłoże lekko oblodzone. Generalnie do biegania po górach warunki super. Czas 5:56 h i 28 miejsce open. Siła woli i walka mobilizowały mnie do końca.
Na trasie pierwszej edycji, w tle Śnieżka

Podejście na Śnieżkę

Okolice Hali Szrenickiej

Ku mecie
Debiut udany. Zadowolenie nie małe. Najciekawiej było kilkanaście minut po finiszu. Nie sądziłem że ciało może tak boleć. Niemniej satysfakcja ogromna.

Druga edycja odbyła się już ze startem na polanie Jakuszyckiej i metą w Karpaczu. W ubiegłym roku śniegu było zdecydowanie więcej. Było też słońce. Śnieg był mokry w jednych miejscach, w innych kopny, na odcinku od Odrodzenia poprzez Słoneczniki przy trawersowaniu biegło się bardzo nie komfortowo, jedna noga wyżej od drugiej, zbocze ze śniegiem ustawione pod kątem, generalnie trudności były takie same dla wszystkich. Obowiązkowy bufet w Domu Śląskim spowodował że lekko człowiek odpoczął i był gotów do pokonania kolejnych kilometrów. Z podbiegiem na Śnieżkę włącznie. I w domu Śląskim odzyskałem wigor. Bo nie wszyscy wiedzą że startując w drugiej edycji Zimowego miałem za sobą pięć startów w Biegu Piastów w dwa kolejne tygodnie poprzedzające w/w edycję. W sumie chyba ponad 150 km przebiegniętych na nartach musiało się odbić na świeżości. I powiem wam szczerze że początkowe kilometry na Zuku (skrót od Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego) mijały bardzo powoli. Organizm miałem delikatnie mówiąc zamulony.
Zbieg w kierunku Okraju

Przed nami Dom Śląski i Śnieżka

Śnieżka

Wracając do Domu Śląskiego. Bufety przygotowane przez organizatorów i pomoc ze strony wolontariuszy to faktycznie PIERWSZA KLASA. Brakowało tylko bigosu, flaków i nóżek w galarecie. Poza tym banany, pomarańcze, ciastka, zupy , gorące napoje, izotoniki. Pełna opieka medyczna także. Zresztą to jeden z punktów na którym zawodnik mógł się wycofać.
W nim też spotkałem swego kolegę który uciekał przede mną, Bartka Podkańskiego, Goprowca, który od domu do mety miał być saportowany przez swą przesympatyczną dziewczynę Martę. Na podbiegu pod Śnieżkę role się odwróciły i to Bartek zaczął gonić mnie. I tu jeszcze jedna ciekawostka, tym razem pogodowa, przy samym domu Śląskim i Śnieżce warunki niby normalne bez fajerwerków, wiatr hulał, zimno, porywiście, mrożnie. Przy zbiegu w kierunku Okraju pogoda zmieniła się tak diametralnie że wyszło pełne słońce i zaczęło być bardzo gorąco. Śnieg topniał pod stopami co potęgowało trudności związane z bieganiem a i człowiek zaczął rozdziewać się ze zbędnych warstw. Od Śnieżki praktycznie trawers w kierunku Przełęczy Okraj nie ma większych trudności. Bufet na przełęczy i ogień na zbiegu w kierunku Jedlinek. Przed nami tylko albo aż podbieg na Budniki. Z racji tego że w nogach mamy już około 42 km tenże podbieg ciągnie się w nieskończoność. Organizatorki nie miały litości także przed samą metą. Przed finałowym zbiegiem po nartostradzie Kolorowa zafundowały nam jeszcze 4 krótkie acz soczyste podbiegi.
Meta. Wyściskałem i Agnieszkę i Anię. Medal zawisł na piersi. Czas 7:06 h. Szału nie ma. Ale 40 miejsce na 240-stu startujących, przyzwoicie. Regeneracja, masaże i można odpoczywać.

Pasza przed startowa 

Założeniem na trzecią tegoroczną edycję było celowanie w pierwszą 10-tkę. Ambitnie. Nawet prawie odpuściłem Piasty. Doszedł jeden start na 25 km łyżwą w niedzielę. Nawet człowiek się przedmuchał. Jednostki treningowe na tydzień przed Zukiem w sumie może nie lajtowe, bo i basen i bieganie ale ci co mnie znają wiedzą że człowiek jakoś sobie poradzi. W środę spadł jeszcze śnieg. Może inaczej, jak na obecne warunki zimowe śniegu i tak było dużo. Po opadzie zdjęcia i relacje które się pojawiły, min. od wcześniej wspomnianego Bartka utwierdzały w przekonaniu że tegoroczny ZUK będzie faktycznie rilly zimowym wydarzeniem, I tak też było.
Dziękuję Enervit i Tomkowi Kałużnemu

Start niezmiennie o 7.30. Polana Jakuszycka. Wieje. Zimno. Niemniej wszyscy w doskonałych humorach.
Przed startem z Kają Sznajdrowicz - Bieg Piastów

Pierwsza linia startu razem z Bartkiem i ogień. Przy Leśniczówce w Jakuszycach znajomi Iza i Jarek Michalik dopingują i pozdrawiają. I od tego momentu, od chwili wbiegnięcia do lasu żarty się kończą. Sam podbieg do Hali Szrenickiej spokojny, faktycznie dużo śniegu, wszyscy w rządku, jeden za drugim biegną do góry. Jedyny minus poza śniegiem. Brak możliwości wyprzedzenia. Bufet na Hali i strome podejście na grań. I chyba w tym miejscu żarty się kończą. Gdyż praktycznie aż do Okraju będziemy pokonywać trasę w wietrze, mrozie, mgle, i w naprawdę wielkim śniegu.
Okolice Odrodzenia

Zresztą przy pierwszym punkcie kontrolnym przed ja melduje się dopiero po 4 godzinach. Po drodze było naprawdę ciężko. Zresztą biegnąc w takich warunkach poza skupieniem które niezbędne jest aby nie wpaść w zaspę, człowiek zadaje sobie zawsze te same pytania. Po co to robię. Dlaczego. Że to ostatni start. Nigdy w Życiu. Nawet wyznaczyłem sobie nowe definicje pojęć: ból, cierpienie, walka ze sobą, ze słabościami, łzy się nie pojawiły. Do Domu Śląskiego było naprawdę hardcorowo.
Podbieg, podejście na Śnieżkę jak to w mym przypadku bywa ostatnio mocne soczyste, w warunkach bardzo śnieżnych. Na szczycie przybicie "piątki" tacie Tomka i soczysty długi zbieg w kierunku Okraju. Kto zna ten szlak wie że kosodrzewina rośnie tutaj bardzo wysoko. A śniegu jest tam teraz tyle że biegliśmy po tych zupełnie niewidocznych krzakach. Miejscami pojawiała się ścieżka tak szeroka że mijając się z turystami cza było biec bokiem. Zawitaliśmy na czeską stronę Okraju, bieg wzdłuż nartostrady, mijam bufet na Okraju i zbieg w kierunku Jedlinek. W normalnych warunkach biegniemy wzdłuż potoku. Tym razem ktoś łaskawie wydrążył tunel szerokości pary butów i w drogę na metę. Nogi odsapnęły od śniegu na duktach przed Jedlinkami i początkowym podbiegu po asfalcie na Budniki. Niestety po 2 km znowu skręt do lasu i soczysty dość mozolny podbieg w śniegu w kierunku już na Karpacz. Przed samą metą i zbiegiem po Kolorowej, kilka krótkich podbiegów wokół cmentarza i upragniona meta.
HURRRRRA
Dawno się tak nie cieszyłem na widok mety. Gorący kubek herbaty, medal na pierś i pierwsze refleksje na mecie.
To z pewnością najtrudniejszy bieg w jakim brałem udział, To niewątpliwie prawdziwa próba silnej woli. Walki samym ze sobą. To potęga zmagań z górami, jej fochami, śniegiem, mrozem. W mym przypadku odbyłem także walkę z zamarzniętą rurką w camelbacku. Pierwsze w życiu halucynacje ze zmęczenia. Jednocześnie kolejna fundowana sobie ogromna dawka endorfin. Ja uwielbiam się styrać. To prawdziwa walka. Czasami nierówna. W czasie zmagań nie miałem chwili zwątpienia która spowodowałaby u mnie chęć wycofania. Ale zastanawiałem się nad startem w następnej edycji. Na mecie z medalem na piersiach obiecałem sobie że jak wszystko będzie OK w 2017 roku ponownie stanę na starcie.
Jest medal!!!!

Kończąc, poza specjalnymi gratulacjami dla wszystkich, począwszy od organizatorów, poprzez wolontariuszy, kończąc na samych zawodnikach. Szapobaus. Czapki z głów. Każdy z nas na mecie był zwycięzcą.
Brawa szczególne dla Bartka Podkańskiego - odkułeś się za ubiegły rok i w sobotę byłeś przede mną.
No i Michał Klamut - 5 miejsce open. Rewelka. Gratulacje wielkie. Zresztą z takim dopingiem i suportem nie mogło być inaczej.
Michał Klamut - 5 ms. open i ma skromna osoba

Czy wynik mógłby być inny? Czy czegoś zabrakło? Czy stać mnie na więcej? Jedyna odpowiedź jaka mi się nasuwa to taka że pewnie TAK. Warto ciągle eksplorować swój organizm. Ja jestem od tego uzależniony. I dziś choć uda pieką, jak oglądam zdjęcia z tegorocznej imprezy to nadal nie wierzę że brałem w czymś tak wyjątkowym udział. Bolało, musi boleć.
Polecam wszystkim.
sobotni mordor

nic dodać

nic ująć

to Lubię!!!
Kończąc
Wszystkim dziękuję za doping, ten na trasie jak i ten wirtualny. Bez wyjątku.
XC Life Tomasz Kałużny, Enervit i Yoko Team. Wife i dzieciom.
Agnieszce Korpal, Ani Kautz i Całej ekipie Poco Loco, za możliwość uczestnictwa w takiej wyrypie.
Fenkju very maczing. Pozdrower.