niedziela, 10 lipca 2016

KAZBEK Gruzja lipiec 2015, part II


Hej.
Jestem.
Zanim kontynuacja opowieści o wyprawie na Kazbek to muzycznie chciałem powiedzieć jestem usatysfakcjonowany gdyż Opener nie zawiódł mnie w ogóle a na deser Iron Maiden we Wrocławiu poszatkowało mnie na bigos. Poza tym nie ma już Polski w finałach Euro 2016 ale wielkie brawa. Za walkę, serce, chęci go zaistnienia. Brawo.
Pierwszą część opowieści o próbie zdobycia góry zakończyłem na momencie wyjścia na rekonesans pod szczyt.
Po spożyciu makaronu ala liofilizat - bardzo dobre - i ugotowaniu dwóch termosów herbaty odziany i gotowy, z plecakiem w ręku i czekanem i rakami ale bez liny sam postanowiłem przetrawersować odcinek najdłuższy jak się da. Pogoda niezła. Temperatura w granicach 8 stopni, chmury lekko już gęstniejące. Wychodzę samotny. Mówiąc o błędach jakie popełniłem to cza się przyznać że podczas tej eskapady idąc między szczelinami gdybym do nich wpadł nikt by mnie nie wyciągnął. Wchodząc na plateau też sporo ryzykowałem. No niby jasno ale śniegu sporo.
A co robili w tym czasie moi kompani. Powoli dochodzili do lodowca. Biwakowali pod kościółkiem i rano dopiero wyszli w moim kierunku. Jak się później okazało ja wróciłem z wysokości 4700 m.n.p.m, zjadłem, rozgrzałem się, i około godziny 18 przy dużym wietrze ekipa dotarła. Ale o tym później.
Wychodząc z bazy powinienem wpisać się do książki w stacji meteo. Nie zrobiłem tego,
Trasa początkowo nie jest trudna. Wokół pełno kamieni, pisaku i lodu. Co jakiś czas szlak oznaczony jest kopczykami.

kopczyk po prawej 


początek podejścia
 
Tempo mam bardzo dobre. W oddali wychodząc z obozu widziałem cztery osoby. Przy dojściu do skalnej ściany z której widać i słychać jak urywają się skały i z ogromną prędkością przelatują przez ścieżkę dochodzę do nich. Chwila rozmowy i okazuje się że koledzy to dwóch Rosjan i dwóch Czechów. Szczególnie po tych ostatnich widać że wysokość robi swoje, a że jesteśmy na około 4000 m.n.p.m jest im mówić krótko ciężko. Kopczyki pojawiają się w dwóch miejscach. Jeden blisko ściany z latającymi kamieniami, drugi przechodzi wzdłuż szczelin nieco pozasłanianych przez piasek i brud ze spadających obok kamieni. Ja wybieram opcję B i co chwila napotykam na większą i mniejszą szczelinę. Czesko-rosyjska ekipa szybko próbuje pokonać odcinek przy ścianie. Nasze drogi łączą się w pewnym momencie, niedaleko wejścia na plateau.

tu spadają kamienie

zbliżamy się do strefy lodu

Pozostawiam ich w tyle i po kilku minutach docieram na śnieżne plateau. Wysokość gps podaje ok. 4400 m.n.p.m. Robi to wrażenie. Wielka połać śniegu i niestety kłębiące się chmury zlewają się z horyzontem.
ajem na wysokości 4200 m.n.p.m.

ślad jeszcze widoczny

Podążam śladami które są dość dobrze widoczne posiłkując się wgranym trackiem w GPS-ie.
Kolejne metry to trawersowanie ściany śnieżnej. Kąt nachylenia jakieś 35-45 stopni. Praca z czekanem i mozolne podejście do góry. Jak się okaże już niedaleko do przełęczy.

strefa pod 4700

Niesamowite jest to jak dobrze słychać pracujący lodowiec. Im dalej w śnieg tym praca lodowca jest zagłuszana przez wiatr który coraz bardziej się zmaga. Docieram w okolice 4700-4800 m.n.p.m. Do szczytu jakieś 300 m. Ale jak mówili Polacy schodzący dzień wcześniej z lodowca w tym miejscu pojawia się pierwsza trudność. Pojawił się jakiś niebezpieczny nawis i nawet ekipa z przewodnikiem się poddała. Nie ma co ryzykować. Zdając sobie sprawę że szanse na zdobycie szczytu maleją, tym bardziej że prognozy jak się później okazało się sprawdzają, mimo to postanawiam zawrócić. Gdybym może miał przy sobie kogokolwiek to podjąłbym ryzyko. Ale czy warto. Jak mówi mój guru górski Krzysztof Wielicki - góry nikt nie przewróci, ona tam będzie czekała.

plateau

Zawracam.Tempo nadal wysokie. Z oddechem super. Nie mam żadnych problemów.
W okolicach zakończenia plateau mijam moich kolegów niedawno poznanych. Informuję ich że dalej nie warto bo wieje, coraz gorsza widoczność. Zaczyna padać delikatny śnieg. Zasypuje on moje ślady.

plateau


lodowiec

Wracam do obozu i czekam. Rożne myśli zaczynają się kłębić. Gdzie są moi koledzy. Zawrócili? Nie ma zasięgu. Cisza. Pada coraz mocniej. I wieje już konkretnie. Wychodzę na zewnątrz umocnić namiot. Widok spod stacji meteo na lodowiec jest obłędny ale nie widać na nim żadnych śladów ekipy mej. Wracam do namiotu i rozgrzewam się herbatą.
Iza, Kasia, Dudzia, Bartek i Adam docierają po 18. Ich głosy słychać z okolic podejścia. Docierają i to najważniejsze. Poję ich herbatą. Wyglądają na zmęczonych. Iza stwierdza że to jej max. Dudzia z kolei powiedziała że gdyby wiedziała co ją czeka to w to miejsce by nie doszła. Razem z chłopakami stawiamy drugi namiot. Grzejemy maszynki. W namiotach jest już ciepło. Posiłek i herbata. I dzielę się z nimi spostrzeżeniami z mojej eskapady. Największą chęć na jutrzejsze wyjście przejawiają Adam i Kasia. Prognozy nie są optymistyczne. W nocy zresztą spada śnieg, pada deszcz. Zasypiamy. Na ostateczną decyzję poczekamy do rana.

strefa namiotów

W nocy wybudza nas wielki huk. To pracujący lodowiec.
Ranek wita nas niepogodą totalną. Mgła. Pada deszcz. Śniegu spadło całkiem sporo. A to przecież lipiec.
Decyzja zapada. Kaśka i Adam chcą zostać. Ja zabieram pozostałą część ekipy na dół. I tu kolejny błąd który wyszedł w trakcie. Nie sprawdziłem zawartości plecaków moich kompanów. I okazało się podczas wejścia na lodowiec że Dudzia i Bartek nie mają raków. To nie żart. Zejście lodowcem Gergeti zajmuje nam dobre 3 godziny, w mgle, szukam końskich odchodów, szukam też czasem moich kolegów, widoczność bardzo mała, ostatni stromy odcinek lodowca pokonujemy według metody, Bartek na tyłku, ja Dudzię dosłownie sprowadzam, Iza założyła raki i radzi sobie dobrze, w tym całym mglistym krajobrazie gubię szlak, schodząc pod czoło lodowca za bardzo odchodzę w jego najstromszy odcinek.

mgła, zejście lodowcem Gergeti


Chwila nerwów, naprawdę niewiele widać, zostawiam ekipę i szukam ścieżki. Jest. Idą konie z kolejnym chętnym na wejście. Osobiście uważam że to słabe aby zabierać przewodnika i tragarzy. Nie ma tego smaku, nic nie boli, a poza kwestią finansową gdyż wynajęcie kosztuje całkiem sporo, nie ma możliwości delektowania się pokonywanym przez siebie każdym metrem podejścia. Taka moja uwaga. Wracamy na szlak. Odnajdujemy ścieżkę i idziemy w kierunku potoczku. Tu kolejne zaskoczenie. Podchodzimy we mgle do jego brzegu a drugiego nie widać. Jest on nie do poznania. Minęło klika dni i potoczek zmienił się w rwący potok. Rozdzielamy się i szukamy miejsca w którym bez ściągania butów można go pokonać. Ja schodzę bardzo mocno w dół, za bardzo, okazuje się że jestem w miejscu gdzie on rozchodzi się na trzy inne. Lekka panika. To nie tu. Powoli mozolnie do góry. Po głazach i kamieniach. Wracam do ekipy. Decyzja jest jedna. Pokonujemy potok bez butów. Nurt mocny, kamienie śliskie, razem z Bartkiem przenosimy wszystkie plecaki a także pomagamy opuścić brzeg dziewczynom. Woda tak zimna że nie czuję palców. Ale jest uśmiech na twarzy. To niezła zabawa. Próbując założyć na skostniałe stopy skarpety podchodzi do nas ekipa wspinaczy którą pytam czy mijali gdzieś czerwoną wstążkę aby uniknąć tego co właśnie zrobiliśmy. Nie mijali.

przeprawa przez potok

fun

Proponuję im przejść kawałek jeszcze do góry. My natomiast powoli schodzimy. Ciągła mgła przysłania wszystko. Mijamy przełęcz, nikogo nie widać i dopiero na ostatnim odcinku przed kościółkiem wita nas gromada dzikich koni.

spotkane dzikie konie

Ależ jest pięknie. To na codzień się nie zdarza. Rewelacja. Mamy wrażenie że konie chcą się z nami pobawić. Mijamy je i schodzimy do miasteczka. Wcześniej, gdy pojawia się zasięg komunikujemy ekipie wspinaczy nizinnych że schodzimy i udajemy się do knajpy.
W knajpie przy głównym placu zamawiamy piwo i normalne jedzenie. Pomimo braku wejścia na szczyt każdy z nas gratuluje sobie. Dla jednych z nas pokonanie samego lodowca jest sukcesem. Ja mam pewien niedosyt. Niemniej celebruję swój sukces także. Życie uczy pokory. Góry uczą pokory. To kolejne wielkie doświadczenie zdobyte tutaj zaowocuje z pewnością później. A na Kazbek ja wrócę. Mądrzejszy. Spokojniejszy. Trochę inaczej to wszystko zaplanuję.
Pojawia się druga część ekipy z szoferem Anzorem. I Hwitia też jest. Przenosimy się do niego. Hwitia jest piekarzem. Okazuje się że będziemy mieszkali nad piekarnią. Dobra. Zanim jeszcze dobrze się nie rozpłaszczyliśmy, otrzymujemy od gospodarza wielki baniak z winem własnej roboty. W jednym czasie dziewczyny biorą kąpiel, ja z Bartkiem w oczekiwaniu na prysznic delektujemy się cudownym aromatem wina. Nim dziewczyny kończą kąpiel, my praktycznie kończymy baniak.


piec piekarza

robimy chlebki

Pojawia się wife i Marta z zaproszeniem pilnym na kolację z okazji próby zdobycia szczytu. Gospodarz czyli Hwitia zastawia stół czym ma, zatem świeże pomidory, ogórki, ser własnej roboty, wędlina, i wino. Morze wina. Jak się później okaże wypijamy wszystko. Toastom nie ma końca. Są tańce i śpiewy gruzińskie. Próbuję śpiewać razem z Gruzinami. Hwitia próbuje nauczyć mnie także ich ludowego tańca. Zabawa przecudowna. A ja nadal nie wykąpany. Dostaję możliwość wygłoszenia toastu.

anzor tancor

To zaszczyt. I co tu zrobić. Postanawiam wznieść toast za ich religię. Bingo. Trafiony zatopiony. Śpiewy. Śpiewy. Toasty. Nie wiem o której ale budzę się rankiem. Kac gigant. Kąpiel. Widok z okna na Kazbek. Pięknie.

poranny widok z okna

Plan wycieczki jest taki że będziemy się przenosić do Tbilisi. Po drodze i to wszystkim polecam warto zjechać z Głównej Drogi Wojennej i udać się w kierunku na Osetię Południową, dokładnie do doliny Truso. Droga wąska, kręta, czasem niebezpieczna, wąwóz, zielono, dzikie psy, mnóstwo baranów, krowy i widoki takie że dech zapiera. Absolutny must have. Polecam.

podjazd do doliny

wąwóz przed Truso

popskie krowy

w tle osetia 

Zatrzymujemy się jeszcze na Przełęczy Krzyżowej czyli Dżiwari, tam oglądamy piękne wąwozy. Spotykamy tam także grupę rowerzystów turystów z Polski. Jadą oni właśnie w kierunku na Kazbegi. Szacun.

przełęcz dżiwari


ajem i wife

Dudzia, Iza i Bartek zostają u Hwitii i Anzora. Czekają na Kaśkę i Adama. Oni maja taki plan aby przenieść się do Tbilisi i stamtąd od razu udać się nad Morze Czarne do Batumi.
My docieramy do Tbilisi. Okazuje się że Anzor tutaj też ma znajomości. Meldujemy się w mieszkaniu niedaleko centrum.

nasze tbilskie lokum

taka sytuacja

Okolice lekka ruina ale nam do szczęścia niewiele brakuje. Plan jest taki. Z racji mojej i wife wcześniejszej już wizyty w Tbilisi zostajemy przewodnikami dla Agnieszki i Waldka. Chcemy im pokazać i starówkę, i wszystko to co najważniejsze w stolicy a także wybieramy się na wycieczkę do zespołu klasztornego Dawid Gareżdża na granicy z Azerbejdżanem. Ale o tym w ostatniej części.
Żegnam Was gorąco. Dziś finał euro 2016. Przede mną start w klasyku szosowym górskim. Start o 11. Wczoraj celebracja urodzin moich teściów. Otwarcie altanki grillowej o imieniu ORP "Wandzia". Dużo śmiechu.
Czus.

2 komentarze: