środa, 16 września 2020

Ancora Monte Rosa

Ancora Monte Rosa

 

Buonasera.

Ciao amici. 

Kontynuujemy zapoczątkowaną wpisem o Sandomierzu relację z minionych, już niestety wakacji.




Tym razem przeniesiemy się do Włoch, a konkretnie w rejon lodowca Monte Rosa, tak, tak, tego samego na którym w ubiegłym roku zapoczątkowaliśmy górskie działania w tym majestatycznym, ponad czterotysięcznym rejonie wysokich gór. Alagna Valsesia ponownie gościła naszą trójkę. Cofnę się na chwilę do okresu kiedy w ogóle niewiadomo było czy w tym roku gdziekolwiek poza Polskę będzie możliwy jakikolwiek wyjazd. Planować cokolwiek mogliśmy. Życie pokazało w międzyczasie że zaplanowana wizyta na Alasce i plan zdobycia Denali, czyli najwyższego szczytu Stanów Zjednoczonych w tym momencie musimy przełożyć na rok następny. W czerwcu udało się jednak wyjechać w zacnym gronie czyli: Miś, Ręka, Ninja i ja na prawdziwie Polski tryptyk górski, pewnie pamiętacie, Diablak, Turbacz i Gorce i na deser Tatry Zachodnie. Pojawiło się zielone światło i nadzieja na to że górskie działania poza granicami kraju mogą mieć miejsce. I tak też się stało ku naszej uciesze.




Skład wyprawy roboczo nazwanej Enervit Lyskamm Expedition sprawdzony i zorientowany na jeszcze bardziej ambitniejsze cele: Ręka, Ninja i ja. Znani, szanowani, lubiani, niesamowici, wyjątkowi. Napięcie związane z oczekiwaniem na wyjazd i ewentualność odwołania naszej wyprawy oczywiście związanej z pandemią staraliśmy się oczywiście tłumić i niezmiennie wierzyliśmy że nasz wyjazd dojdzie do skutku. Zabraliśmy się za planowanie wyprawy pod kątem tego co możemy na tym pięknym masywie zrobić. Jako że człowiek już jakieś doświadczenie zdobył i część czterotysięczników zrobiliśmy w ubiegłym roku plan wstępny zakładał podniesienie poprzeczki o szczebel wyżej. Ja mocno optowałem za próbą zrobienia Lyskamm.




Sam szczyt ze względu na wąską, długą i opadającą stromym zboczem grań szczytową, trudną do przejścia zwłaszcza w złych warunkach pogodowych, Lyskamm uzyskał przydomek „Pożeracz ludzi”. Lyskamm Wschodni 4527 m.n.p.m., jest szczytem ambitnym. Obok stoi Lyskamm Zachodni 4479 m.n.p.m., wyglądający nie mniej ciekawie i interesująco, stanowiący osobny szczyt. Grupę Lyskamm uzupełnia nieco niższy, mierzący 4272 m.n.p.m., Lyskamm dal Naso. Poza tym marzyło się nam dotarcie na Signalkuppe (Punta Gnifetti) 4554 m.n.p.m. na szczycie którego znajduje się najwyżej w Europie położone schronisko Capanna Regina Margherita. Obok stojący Zumsteinspitze 4563 m.n.p.m., również stanowił ciekawe wyzwanie. 

Nerwowe odliczanie godzin do wyjazdu rozpoczęte. A w międzyczasie brałem udział w wydarzeniu które jak się później okazało mogło zablokować i uniemożliwić mój udział w alpejskiej ekspedycji. 




Wystartowałem otóż w Mistrzostwach Polski Amatorów na nartorolkach w dwóch stylach: łyżwowym i klasycznym. Nie będę wchodził w szczegóły nieudanych dla mnie zawodów, niemniej jedno wydarzenie na 1,5 km przed metą, kończąc zmagania na 30 km trasie w stylu klasycznym na zjeździe miałem groźnie wyglądający upadek. Do mety dobiegłem natomiast skutki tego wydarzenia odczuwam do dzisiaj. Ślady na prawej stronie ciała zostaną ze mną na zawsze. I w takim to dość nieciekawym nastroju oczekiwałem wyjazdu. Padało też pytanie czy w ogóle powinienem. Nie znam osoby która nie próbowała odwieść mnie od tego szalonego wyjazdu. 




Wypadek na zawodach w niedzielę, wyjazd w Alpy sobota, prawie tydzień bez treningów, na samej regeneracji, walczył organizm dzielnie i podjąłem dezycję że jadę. Myślę że moim kolegom spadł kamień z serca. 




Spakowani, zwarci i gotowi czekaliśmy na wyjazd. Zaopatrzony w tuzin plastrów i innych środków łagodzących proces gojenia ran w sobotnie popołudnie wypatrywałem Ręki. Plecak tym razem spakowany wzorcowo. Po 16 opuszczamy Zieloną Górę i przez Niemcy, Austrię, tu nastąpiła zmiana kierowcy, Szwajcarię w godzinach nocnych docieramy do Włoch. Meldujemy się na znanym nam parkingu z ubiegłego roku, tu planujemy drzemkę. Budzimy się nad ranem. Toaleta. Pyszna kawa i cornetto con marmelade i możemy wyruszać w drogę. Po 9 jesteśmy w Alagna Valsesia. Tu zostawiamy samochód. Szybki przepak i udajemy się w kierunku lodowca, korzystając z usług kolejki wysokogórskiej. Na 2980 m.n.p.m. na Passo dei Salati rozpoczynamy trekking w kierunku znanego nam Rifugio Capanna Gnifetti. Jako że nauczeni doświadczeniem z lat ubiegłych nie szalejemy z tempem aczkolwiek proces aklimatyzacji przebiega nieco inaczej niż dotychczas, w moim przypadku dużo gorzej. Źle się czuję. Nie wiem czy to objaw walki organizmu z leczeniem ran, ale idzie mi się źle. Na parkingu zauważyłem że moja prawa stopa jest tej samej grubości co łydka. Duży obrzęk. Pewnie spowodowanym wysiękiem z biodra. Nie mam ze sobą Clexane, czyli leku przeciwzakrzepowego. Na wysokości to wszystko się jeszcze gorzej goi. Mnóstwo znaków zapytań. 




Tak jak mówiłem tempo wolniejsze. Docieramy do ostatniego lodowca z którego w poprzednim roku w drodze powrotnej trochę zjechałem. Tym razem raki i czekan na posterunku. Ostatnia ścianka i jesteśmy w schronisku. Raczymy się odpoczywając pięknym słońcem. Ręka sprawdza gdzie śpimy tym razem. Okazuje się nasz pokój ma numer 27 i jest położony na samym końcu schroniska, ale za to najbliżej łazienek. Samopoczucie marne. Boli mnie głowa. Dochodzą do tego zmęczenie i wszechobecny dyskomfort spowodowany niezaleczonymi ranami. Nie mogę też złapać temperatury. Telepie mną jak samolotem podczas turbulencji. Jak się okazuje to cała nasza trójka jakoś to źle przeżywa. I sąsiadujący z nami Francuzi z pokoju też jakoś słabo wyglądają. Dół. Silos. Dość wcześnie idziemy spać, przynajmniej ja. W międzyczasie Ninja się jeszcze kręci. Pobudka zaplanowana na 5.00. Śniadanie do 7. Dreszcze ustają późną nocą. Ale wzmaga się ból biodra. I głowa jeszcze kręci. Noc mija słabo ogólnie. Wstajemy. Pierwsza myśl nie idę. Czuję się słabo, beznadziejnie. Decyduję się na tabletkę. Działa. Toaleta. Śniadanie. Tradycyjna owsianka, płatki z musli i jogurtem, kawa, nutella, dżem i miód. To króluje na mym talerzu. Jest lepiej. Idziemy. Przepak. Po 6 gotowi wiążemy się liną i o 6.30 chyba jako ostatni zespól wychodzimy w kierunku przełęczy Lisjoch 4151 m.n.p.m. Doskonale nam znany lodowiec, posiany szczelinami o tej porze wygląda stabilnie. Za to szczeliny zioną i straszą swymi czeluściami. Tempo miarowe, spokojne. Powoli zyskujemy wysokość. Ja czuję się już dobrze, a nawet bardzo dobrze. Prowadzę nasz zespół. Wyprzedzamy pierwszy, drugi, kolejny zespól i po około 2 godzinach jesteśmy na przełęczy. Nasz kierunek to dwa wcześniej wspomniane 4-ro tysięczniki. Signalkuppe i Zumsteinspitze. 




Idąc w tym białym, lodowym bezkresie śnieżnego pola mijamy nie tylko inne zespoły, a też własne myśli i zanurzamy się w bezkresie kontemplacji. 

Mijamy w pewnym momencie blok śnieżny który odpadł od Parrotspitze. Wielkie ogromne seraki. I wielkie szczeliny. 

Ciągle zdobywamy wysokość. Oddech ciężki ale miarowy. Czujemy się wyśmienicie. Słońce coraz wyżej. Robi się też cieplej na duszy. W międzyczasie kombinuję jak by tu przekonać chłopaków co by zacząć od Zum….. a na deser Signalkuppe. Z wiadomych względów. Aby uniknąć marudzenia. I tak też się stało. Obieram kierunek na Zum….




Podejście wymagające, po prawej w razie upadku lecimy do Szwajcarii. Końca nie widać. Asekuracja z wykorzystaniem czekana. Grań robi się węższa. Dochodzimy do grani podszczytowej. Wykorzystujemy asekurację lotną. Jesteśmy wszyscy prawie na szczycie. Za nami z przewodnikiem wchodzą Francuzi. Zabieram się z nimi i jestem na szczycie. Podziwiam niesamowite widoki. Obracając się wokół własnej osi podziwiam ośnieżone szczyty. Dufourspitze, Nordend. W oddali majaczy Matterhorn. Kolejny raz przekonujemy się że warto spiąć się w sobie i wejść na szczyt. To co obserwujemy patrząc ze szczytu przepełnione jest zachwytem nad niesamowitością i wyjątkowością gór. Czujnie schodzimy w kierunku przełęczy. Zostaje przed nami ostatnie wejście tego dnia czyli Signalkuppe. Powoli, mozolnie pniemy się do góry. Czujemy dystans w nogach. 




I wysokość. Towarzyszy nam piękne słońce. Na szczyt wchodzimy mocno zmęczeni. Tym bardziej że ostatnie metry to wspinaczka wręcz pionowa. Na szczycie stoi schronisko najwyżej położone w Europie. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Odpoczywamy chwilę. Wypatrujemy helikoptera który w ciągu dnia kilka razy zatacza nad naszymi głowami koło. Związani liną schodzimy, bezpiecznie, nie śpiesząc się nadmiernie. Podziwiamy to co nas otacza. Bezkres lodowego szczęścia. Mijamy seraki. Mijamy szczeliny. Na wysokości przełęczy Lisjoch dopada mnie energetyczna dziura. Słaniam się na nogach. Naprawdę chyba pierwszy raz w górach mam dziwne wrażenie że nie jest łatwo. Nigdy nie było ale jest potwornie ciężko. Całe szczęście że koledzy są również zmęczeni. Wsuwamy proteinowe i energetyczne batony. Ostania godzina na lodowcu w promieniach słońca. Gdzieniegdzie słychać odrywające się kawałki lodowca. Do schroniska schodzimy czujni i skupieni ponieważ mostki śnieżne o tej porze nie wyglądają na jakoś mocno stabilne. Ostatnie metry, składamy sobie gratulacje. To był długi, szalenie udany dzień. Świetny, pełen zachwytu dzień. 




W schronisku zimny napój bogów jako nagroda za wspaniały dzień. Deserem jest pasta z salsiccia. Molto parmezanu.  Ręka decyduje się na pizza con formaggio. Wszystko smakuje genialnie. 

Czujemy się świetnie. Zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Najwyraźniej aklimatyzacja przebiega dużo lepiej. W pokoju zostajemy sami. Leniwie spędzamy czas oglądając zdjęcia i planując dzień kolejny. 

Fantastyczny czas. Piękny lodowiec. Zasypiamy dość wcześnie. Regeneracja wskazana.

Jak za każdym razem zostawiam Was z opisem i niesamowitymi zdjęciami. 

Buona sera. Do usłyszenia. Ci vediamo.

1 komentarz: